dzą się o czwartej i jedzą obiad złożony... z jednej potrawy.
Po obiedzie całują się i mówią, że życie to niewyczerpana skarbnica rozkoszy. Na herbatę chodzą do matki pod Nr. 000, gdyż tak było umówione od początku, pani Kubikowa doszła bowiem do wniosku, że jedna lampa daje dość światła na dwa „domy“, jeżeli te „domy“ wieczory przepędzają razem.
Pewnika tego zbić nie sposób.
Fabryka pana Franciszka idzie dobrze, pod kierunkiem pilnego i pracowitego właściciela; Andzia zmężniała, rozrosła się, wygląda jak róża w pełnym rozkwicie. Śmieje się ciągle ustami, oczami, każdym wyrazem, ruchem — jest szczęśliwa. Matka przy niej mieszka, gospodarstwo domowe prowadzi; chleba darmo jeść, ciężarem dzieciom być nie chce — pracuje.
Czasem zamyśla się — o czem? łatwo zgadnąć: o Nr. 000, o gwarze miejskim, o kościele Panny Maryi, Sakramentkach, Świętym Duchu, Katedrze, o tej starej Warszawie, w której całe życie spędziła, o Faramuzińskim, który na Powązkach spoczywa.
Myśląc o tem, westchnie nieraz i zasmuci się — ale rozwesela ją mały wnuczek, tłusty, zdrowy, czerwony chłopak i podobno niezmiernie mądry.
Że też Faramuziński nie doczekał go poznać — a może i lepiej się stało, bo strasznieby rozpieścił tego małego mężczyznę...