Na ludzkim targu/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Staś
Tytuł Na ludzkim targu
Rozdział IX. Świt
Wydawca Księgarnia St. Sadowskiego
Data wyd. 1911
Druk Ksawery Trębiński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.
Świt.

Upłynął rok, a rok ten, nie tylko jednostkom i rodzinom, ale całym masom ludu szczególniej roboczemu, dał się we znaki. Zastój fabryczny spowodował ogólne bezrobocie, ogólną nędzę. To też tłumnie wyjeżdżano z powrotem do starego kraju, lub łudząc się nadzieją, że „tam dobrze, gdzie nas niema” przeprowadzano się do innych miast. Fatalny kryzys, nie wyłączając żadnego ze Zjednoczonych Stanów — dotknął też i Kalifornję.
Romińskiemu aż dotąd szczęście względnie sprzyjało. Wprawdzie, zajęcie w fabryce, nie przyzwyczajonemu pracować fizycznie wydawało się krzywdzącem, ale bądź co bądź było stałe, mieszkał zresztą wśród polaków, więc godził się z losem żyjąc biernie z dnia na dzień — jak nakręcona maszyna. Obumarły duch przywalony fizyczną pracą wegetował gdzieś na dnie człowieka, poddając się machinalnie temu lub owemu z czynników.
Do takiego stanu przyczyniło się niemało otoczenie socjalistów wśród których dostał się od samego początku przybycia i z którymi przeważnie obcował. Teorje ich, chociaż nie leczyły chorego ducha, ale słabego opanowywały i chwilowo porywały za sobą.
Chwilowo tylko, gdyż Romiński był na wskroś idealistą. Dusza wyrywała się w sfery marzeń po za granicę realizmu, któremu socjaliści hołdują.
Nie umiał on zdać sobie z uczuć swych sprawy, złamany na duchu nie dźwigał się sam, ale raczej poddawał biernie drugim.
Czasami tylko, któryś z ideałów najczęściej patrjotyzm, szarpnął się na dnie człowieczego jestestwa, ale uspokajał go co żywo narkotykiem przebytego bólu.
Na rozumowania w kwestjach społecznych, na jakie często socjaliści wyciągnąć go chcieli aby szerszemi pojęciami wygładzić mu blizny i dać nieco zapomnienie samego siebie — nie dał się wziąść.
Dla starych ideałów powoli zamierał, a nowym bronił dostępu.
Nie pogłębiając się na razie w idee socjalistów, garnął się jednak do nich; wytrwałość ich imponowała mu. — Bywały jednak chwile, że cała ta rzesza robiła na nim wrażenie żelaznej maszyny, pędzącej wśród cichych pól i lasów — świszczącej dysharmonijnie aż pod obłoczne błękity. Przyznawał jej po trosze rację bytu, widział korzyść z niej, jeno że idąc jej śladem, nie mógł ani na chwilę oderwać się od ziemi, nic nie widział jeno żelazne szyny i tłoczący się po nich ogniem ziejący potwór. A duch jego pragnął bujać w przestrzeni, kąpać się w blasku słońca i okrywać gwieździstą szatą nieba.
Tak pragnął niegdyś, a teraz, o ile gwałtowniej zacierał dawnych marzeń obrazy — o tyle gwałtowniej wracały. Kłamiąc sobie, urągał im — biorąc na się maskę oziębłości. Ale uczucie żyło gorące, głębokie, przywalone i osłabione tylko przejściem huraganu.
Z marzeń niebotycznych zepchnięty siłą brutalną w zgrzyt fabryczny, skuty w łańcuch roboczy, zatracał ideały którym niegdyś przysięgał. — Były nawet chwile, gdy porwany nowych myśli prądem i on patrzał na świat krytycznem okiem wyzyskiwanego robotnika; nie czuł jednak odpornej siły w sobie, by stanąć w szeregach walczących o wyzysk. — Dusza chciała jakąś świętą miłością, jakąś pogodną rozkoszą, jakiegoś ciepła promieniem objąć wszystkich ludzi, a nie tylko małą garstkę walczących o swe prawa robotników.
Gdy bezrobocie nawiedziło Los Angeles i tam, gdzie zajmowano sześć rąk — ograniczono się do dwóch, Romiński znalazł się także bez zajęcia. Ufny, iż kryzys wnet przejdzie, nie miał zamiaru wyjeżdżać. Za to oddał się głębokim rozmyślaniom; przeważnie zaś spędzał wolny czas na pogawędce z siostrą swego gospodarza — panią Kaszyńską — wdową, która, dotknięta chorobą płuc, całe dnie przesiedziała na werandzie przed domem.
Była to kobieta około pięćdziesięciu lat, miła, spokojna, cicha. Brat kochał ją niezmiernie i dla niej wyjechał w cieplejsze strony. Przyjmowała ona wszystko ze słodyczą i ogromnem poddaniem się. W rozmowy, jakie często Romiński prowadził z domownikami nie wtrącała się nigdy.
Zdziwił się też nie mało, gdy po kilku dniach swego bezrobocia, siedząc z książką na werandzie został przez nią w ten sposób zagadnięty:
— To pan przemocą chce zostać socjalistą?
— Przemocą nie, ale nie widzę, dla czego miałbym nim nie zostać — odparł zdumiony.
— Bo duch pana nie jest przejęty ich zasadami.
Spojrzał ciekawie na Kaszyńską, która zapatrzona w dal, z tajemniczym wyrazem twarzy — przedstawiała się dziwnie zagadkowo.
— Z czego pani to wnosisz — zapytał zainteresowany.
Popatrzała na niego jakby z litością i odrzekła:
— Wielem cierpiała na świecie, a z cierpień mych zostało się we mnie coś, co mi daje możność wglądania w duszę drugich. Nie ukryjesz się przedemną, młody przyjacielu. Ból nurtuje ci w duszy, niszczy w tobie żywotne siły, a ty słaby, poddajesz się podmuchom obcych prądów. Nie zdajesz sobie sprawy dokąd one cię wiodą, bo zresztą jest ci to obojętnem, — aby tylko oddalić się od przeszłości.
Romińskiemu wypadła książka z ręki, ale się po nią nie schylił, patrząc w niu na Kaszyńską — jak na zjawisko. Gdy jednak milczała dość długo, zapytał cicho:
— Skoro pani wiesz tyle — powiedz mi, czy jestem na złej drodze? Czy socjalizm uważasz złym?
— Nic na świecie nie jest złe, podjęła — najgorsze zło ma tę dobrą stronę, że na tle jego odbija się dobro. — Socjalizm wywoła zupełny przewrót na świecie i z pewnością ma swoje wielkie przeznaczenie, ale nie zrobi nic nowego. Ta sama historja śmiechu i łez będzie na świecie, jaka jest i dziś. — Dziś płaczą robotnicy, a śmieją się kapitaliści, jutro będzie odwrotnie.
Ale ja myślę, że nastąpi przewrót z innych pobudek, bo idą już do boju życia ludzie nowi — z nową nauką, ci przyniosą światu prawdziwe odrodzenie.
Przestała mówić, przymknęła oczy i chwilę siedziała nieruchomo. Słońce, wciskając się przez liście okalające werandę, dotykało od czasu do czasu bladym zachodu promieniem całej jej postaci, czyniąc ją podobną do świętych niewiast z biblijnych kart.
Romiński nie spuszczał z niej oka, zadając sobie w duchu pytanie, co mówi przez tę kobietę? jaki dział życia zaprowadził ją na widnokręgi tych pojęć?
Po chwili otworzyła oczy i jakby nie widząc Romińskiego, patrzała przed się w zamyśleniu.
Podniecona ciekawość nie mogła znieść milczenia, przeto zrobiwszy trochę szelestu, schylając się po książkę — zapytał:
— To pani nie jest socjalistką?
— Jestem nią i nie jestem! Jestem, bo pragnę lepszej doli robotnika. Nie mało wśród ciężkiej niedoli gorzkich łez wylałam, abym nie miała pragnąć polepszenia bytu roboczych rodzin, których jestem krwią i kością. Alem też właśnie tym bólem zaszła tak daleko, tak wysoko, gdzie zapomina się już swoje ja, a na ziemię wraca się nie z zemstą i buntem, ale z miłością i przebaczeniem. Pan może nie uwierzysz, alem wśród najcięższej niedoli — przyszłe światy — przyszłą ludzkość widziała, — duchem niebo na ziemi oglądałam.
— To pani pewno jest z tych, którzy duchy na ziemię sprowadzają i prorokują — przerwał trochę ironicznie Romiński.
— Nie! Duchów nie sprowadzam, choć wierzę w świat zagrobowy — ciągnęła dalej poważnie, ale jestem z tych, którzy wierzą w siłę ducha jednostkową czy ogólną. Wierzę, że ta siła ducha dokona odkupienia ludzkości. Wierzę, że duch miłości zmartwychpowstanie. Wierzę, że przebaczenie zajmie miejsce sądu i wierzę, że w miejsce nienawiści nastąpi bratnie podanie dłoni. — W taki żywot wierzę!
Znów, zamilkła, a Romińskiemu, nowym jakimś kolorem rysowało się w głowie nowe wierzę. Na chwilę utonął też w zadumie, ścigając wzrokiem duszy kreślony nowy świat...
Piękny on był — ale jakiś obcy; pierwszy to raz zajrzał doń i chociaż od starego pragnął uciec, trudno mu było zbliżyć się do nowego. Coś w nim brakowało... Zapytał też nagle:
— A w Boga pani wierzy?
— Nie wiem, co pan rozumie pod nazwą Bóg. Każdy określa Boga inaczej. — I domyślając się, że Romińskiemu brakowało w jej wierze Boga, ciągnęła: Zapytaj pan sam siebie, ażali jest tam Bóg, gdzie jest rozlew krwi? ażali jest tam Bóg, gdzie jest niesprawiedliwość? ażali jest tam Bóg, gdzie jest zazdrość? ażali tam jest Bóg, gdzie nie ma miłości? — więc skoro pragnę dobra i doskonałości na świecie, to chyba wierzę w Boga, boć wszędzie Go przedstawiają jako największe dobro.
I wolno, dobitnie dodała:
— Wierzę i pragnę, aby doskonałe dobro czyli Bóg, wcielił się w ludzkość!
— I dawno pani tak wierzy?
— Lata już całe. W początku trudno mi było oderwać się od starej wiary, ale gdy raz ujrzałam prawdziwe światło ducha, ono już dalej było mi drogą. — Pan daruje, lecz jestem tak zmęczoną, dziś więcej mówić nie mogę, ale jutro, jeśli zechcesz, opowiem panu moje pierwsze przebudzenie ducha.
Zakaszlała silnie i nie mówiąc więcej ani słowa — weszła do wnętrza domu.
Romiński zadumany długo jeszcze siedział, nie umiejąc zdać sobie sprawy, z tego, co słyszał. W jakiż to świat nowych pojęć wchodził? Co za świat, co za ludzie na nim? A ten ich Bóg? Ażali to ten jest, którego przyrzekł sobie znaleźć po za murami kościoła?
Jakkolwiek dotąd zagłuszał w sobie głos starej wiary, urągając jej nawet, to jednak teraz, gdy zapędzony huraganem cudzych występków, znalazł się raptem na przełomie ducha — zatrwożył się...
Ślepa wiara którą z za morza przywiózł z sobą, choć pokryta zapomnieniem, w przeczuciu zatraty — zadrgała naraz niespokojna; więc Romiński, nie pojmując jeszcze, że stoi już na przełomie, że wchłania już w siebie nowe światło, cofał się w mrok, czyniąc sobie gorzkie wyrzuty.
Świt nieznany — jakiś obcy kolor wdzierał się na czarny horyzont życia, a znękany niewolnik, lękając się nowej siły, zaczął stroskany bić w duszy pokłon staremu Bogu, wzywając Jego ratunku.
Odmówił dnia tego nawet wieczerzy, nie wdał się jak zwykle z domownikami w pogawędkę, tylko, w przeczuciu dziwnem, to patrzał w blady świt wyłaniający się na tle nowego życia, — to smutny, bezradny, jak mary nocne, pogrążał się w cienie przeszłej wiary.
W łamaniu tem ducha zeszedł cały wieczór i dopiero ocknął się, gdy bijąca godzina dwunasta przypomniała spóźnioną porę. Ale też z pamiętną tą godziną, wszystkie widma, dręczące mu życie żywo w wyobraźni stanęły i całą siłą udręczeń szarpnęły mu ducha.
Zbudził się!...
Zbudził się, tuląc jeszcze drzemiącą myśl w mrokach przeszłości, to wystraszony upiorami bolesnych wspomnień, wpatrywał się z słabą nadzieją, w niewyraźne obrazy bladej teraźniejszości.
Szamotał się z sobą w wewnętrznej walce, jak ongi w owej „stanowczej godzinie“, i tak jak ongi, tak i teraz świt już obejmował ziemię, kiedy westchnąwszy: — Boże ojców moich! broń mnie, bo światło, jakieś jasne światło, w duszę moją wnika, padł wyczerpany na łoże.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Staś.