Na ludzkim targu/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Staś
Tytuł Na ludzkim targu
Rozdział X. Postanowienie
Wydawca Księgarnia St. Sadowskiego
Data wyd. 1911
Druk Ksawery Trębiński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.
Postanowienie.

Mimo wahania, obawy pogrążania się w ubiegłe mroki, Romiński na drugi dzień rano zajął jak zwykle miejsce na werandzie, obok pani Kaszyńskiej.
Nie odezwała się ona przez długi czas; twarz zaś wyrażała taką obojętność, jakby zupełnie zapomniała i wczorajszej rozmowy, i obietnicy.
Romiński spojrzał na nią ukradkowo kilka razy, aż wreszcie zniecierpliwiony długiem milczeniem, zagadnął:
— Pani przyrzekła wczoraj jakąś opowieść...
— Chcesz pan słuchać?
— Jestem gotów!
Przymknęła oczy i głuchym głosem mówiła.
— Odkopię mogiłę wspomnień, wydobędę zeń zwłoki młodości, na których wybujało nowe życie. Popatrz pan na nie, może jeśli dziś nie zrozumiesz przemiany odrodzenia, to kiedyś, gdy ciemność otoczy cię wokoło, gdy konać będziesz duchem, stanie przed tobą gromnicy światełkiem.
— Pani — wyrwał się poruszony do głębi Romiński — i dziś ciemno przedemną.
To się tylko panu zdaje! Sam sobie czynisz mrok. Wtedy dopiero będzie ci ciemno, gdy zgasną dla ciebie wszystkie ideały. Ale i wówczas masz wyjście. Mężczyzna jesteś! Bądź silny! Gdy wszystkie światła zgasną na twej drodze, zapal sam w sobie nowe światło. Ono nie tylko tobie, ale i tym, którzy pójdą za tobą, będzie gwiazdą przewodnią. — Gorzej jest słabej kobiecie, gdy do tego w takiej ciemności tulą się do niej istotki, którym dała życie, by je wieść ku światłu. A tu ni światła — ni ciepła...
Coś jak jęk wydobyło się przy tych słowach z jej piersi, a łzy jedna po drugiej spływały po twarzy.
Romiński szanując jej boleść, nie przerywał ani słówkiem. Gdy się cokolwiek uspokoiła, podjęła sama urwaną rozmowę:
— Byłam wychowaną bardzo religijnie, i w tem przekonaniu, że wszystko jak jest — dobrze jest. Nie widziałam nigdzie zła. Wszystko pochodziło od Boga, a więc dobre było. Nie troszcząc się o nic, zostawiałam wszystko opiece Boskiej. Zresztą nie było czasu się troszczyć, dokoła miłość śmiała się do mnie, a ja czar jej odwzajemniałam.
Nauczona, że kobieta musi być podległą, pokorną i dobrą — z uległością i pokorą, w dobroci serca, przyjmowałam wszystkie przeciwności. Cierpiałam wszystko, co kobieta cierpieć może i poświęcałam wszystko co kobieta ma do poświęcenia. Ale, gdy przyszła w mem życiu chwila, gdy wyczerpana kilkudniowym głodem, napróżno błagałam o jakąkolwiek pracę, by uratować od głodu i śmierci siebie i troje maleńkich dzieci — zmieniłam się nagle.
Wieczność całą pamiętać będę ten dzień!
W progu za powrotem spotkałam brutalność gospodarza za nieopłacone mieszkanie. Tyle już razy poprzednio prosiłam o cierpliwość, że już wtedy nie wyrzekłam i słowa. Poddawałam się wszystkiemu, jak ofiara. Chwiejąc się, na wpół przytomna, zbliżyłam się do kwilącego w kołysce niemowlęcia.
Przygarnęłam dziecię do siebie, ale gdy z wycieńczonej głodem piersi, nie wydobyło ani kropli pokarmu i krzykiem, rozdzierającym moje serce, zrobiło mi wymówkę, pozrywały się we mnie, w niewysłowionej rozpaczy, struny życia.
Grobu! grobu! wołały we mnie młodość, miłość... Grobu! domagały się zagasłe ideały kobiecego świata.
Ułożyłam dziecię w kołysce, — postąpiłam ku oknu...
O siedm pięter poniżej grób był pewny...
Myśl ta na razie wydała mi się zbawieniem dla mych dziatek.
Prędzej, prędzej! jęczało złamane życie, a prędzej znajdzie się ktoś, co dzieci nakarmi. Z ulgą w duszy, gotując się, dla ocalenia dzieci, na rozpaczny krok, skierowałam myśl moją do kraju — do różanych dni mej wiosny. Przed wyobraźnią zamajaczyły obrazy przeszłości, ciepło rodzinne, nauki matki. Tkliwość mnie ogarnęła, szłam za nią dalej aż dotkłam źródła, które łączy duszę z niebem.
Zapragnęłam modlić się!...
Wtem jak błyskawica przeleciało przez głowę:
— Modlić się? do kogo? — Do samoluba ojca, który chce abym poświęciła i zostawiła wszystko, co było bliskie i drogie mi — dla Niego? Poświęcić siebie? poświęcić dzieci? — krew mej krwi — ciało mego ciała? — O — nie! Ja, kobieta licząca zaledwie lat dwadzieścia trzy?
Zamarła we mnie dusza, ale krew powstawała buntem. Krew miała węzeł swój na ziemi i ten ciągnął ją tak silnie, aż wstrząsał każdą jej kroplą.
Nie! Nie! Nie zrobię więcej poświęceń Tobie Boże w niebie, którego nigdy nie widzę, nie wiem czy istniejesz? A możeś Ty tylko tworem imaginacji?
— Nie będę modlić się więcej.
Aby ratować krew mej krwi, ciało mego ciała — będę kraść, zabijać, będę grzeszyć; słyszysz Ty, Boże? przekroczę Twoje przykazanie, a Ty mnie karz, jeśli taka Twoja wola.
Z tem postanowieniem zdjęłam z palca ślubny pierścionek, jedyną wartościową, rzecz jaką w tej chwili posiadałam. Pierścionek ten, stanowił dla mnie podwójną wartość, gdyż była to stara familijna pamiątka. Zamierzałam zastawić go w lombardzie; dotąd nie byłabym się odważyła zastawić rzeczy, która była błogosławioną w kościele. Ale wobec co dopiero uczynionego postanowienia, nie dbałam o gniew Ojca w niebie. Przekroczyłam już granicę bojaźni grzechu.
Zastawiłam zatem pierścionek, za zdobyte pieniądze kupiłam dla siebie i dzieci pożywienie, a w dwa dni później dostałam zajęcie.
I odtąd, wytworzyłam sobie świat nowych pojęć — świat nowej religji. Przez udoskonalenie mego ducha oddaję cześć Bogu. W duszy buduję mu świątynię. Odkąd przyszłam do tego przekonania, żyję z sobą w zupełnej zgodzie, nie przeraża mnie nawet blizka śmierć.
Ostatnie zdania Kaszyńska mówiła pospiesznie, czy ażeby prędzej dokończyć, czy też podniecona innych światów myślą, czy też może była już bardzo zmęczona, bo nie spojrzawszy nawet na Romińskiego, obojętna na wrażenie, jakie słowa jej wywarły na niego — wbiegła do domu.
Romiński przez chwilę dziwnie wzruszony siedział w miejscu bez ruchu, nagle dla zwalczenia napływających szybko myśli, sięgnął przez otwarte okno po leżącą na stoliku książkę. — Ale i tu spotkał w innej wprawdzie formie, — lecz tę samą skarżącą się duszę.
Była to zwykła broszurka, traktująca o biednem wyzyskiwanem życiu robotnika, pozbawionego opieki politycznej.
Po chwili czytania, w zamyśleniu zamknął książkę i zaczął rozumować.
— Tak, mają rację! Święta prawda jest z nimi, a jednak ta prawda nie znajduje we mnie dość silnego oddźwięku, by stanąć w jej obronie.
Przyznawał Romiński, że i on był pokrzywdzony, podobnież wykolejony, ale instynktownie odczuwał, że droga na której w niedoli spotkał się z tymi wydziedziczonymi — nie była jego drogą.
Ku innemu horyzontowi myśl jego w ciemności bezwiednie zmierzała.
Odłożył książkę, oparł łokcie o kolana i wsparłszy głowę na dłoni, bił myślą dalej w otaczających pojęć powłokę.
Nie dalej jak wczoraj, był na zgromadzeniu socjalistów gdzie również nowe światła na mroczną myśl padły.
Ale też o ile zrozumialszymi stawały się dla niego poglądy ludzi, z którymi żył, o ile więcej utwierdzał się w słuszność ich żądań, o tyle obawiając się zespolenia z nimi — radby był uciekać. — Zagnany burzą na nagie skały — duch, nie mógł znaleźć gleby dla swego pierwiastku. — Błąkał i szamotał się w rozterce.
Po chwili Romiński wstał, przeszedł się kilka razy wzdłuż werandy, oparł się o poręcz i gwiżdżąc przez zęby jakąś urywaną dumkę, patrzał przed się w zamyśleniu.
Uwagę jego niebawem zwrócił na siebie walczący opodal na trawniku — pies z kotem.
Twarz zwykle łagodna, mimo smętnej dumki, jaką świstem z siebie wydobywał, wyrażała w tej chwili hardość i, jakby i w nim jakaś walka się odbywała i brutalna siła w nią wstąpiła — bo: psiakrew, wszędzie walka! — wyrzucił półgłosem.
Przeciągnął się następnie w dogrzewającem słońcu, i pod wpływem nowego w tej chwili postanowienia musiała zaniknąć w nim dawna subtelność, bo splunął kilka razy i, niemal z zadowoleniem, patrzał dalej na rozgrywającą się u stóp jego tragiczną scenę. — Głośne miauczenie kota, wzywające pomocy, nie znalazło w nim obrońcy.
— Broń się! zawołał raz tylko na silniejsze mia-u-u!
— Broń się! szepnął następnie mimowoli do siebie.
Było już blizko południa, słońce dogrzewało coraz silniej. Coraz też to silniejsze ciepło go brało i jakieś ciągoty do życia.
Rzucę wszystko do djabła! — myślał, tak żyć nie można. Ta schorzała baba swoją chorobliwą wyobraźnią nie porwie mię za sobą, socjaliści też na swoją wiarę nie nawrócą.
Trzeba się wyrwać stąd! Tutaj będę wiecznie bezsilny. Tu nie mych dążeń i pragnień świat. Tu wśród tej garstki polaków nie ma żadnego narodowego celu.
W apatycznej dotąd naturze, zadrgało pragnienie ruchu i życia.
W broniącym się nowym wpływom umyśle zarysowało się miasto Chicago, zabarwiło się uczuciem patrjotyzmu i jako takie trysnęło smugą nęcącej nadziei.
Echo doznanej hańby w okolicy Chicago przebrzmiało — myślał Romiński, tam wśród licznej Polonji znajdę ludzi, z którymi będę się mógł zespolić. — Pójdę! Tu z taką atmosferą pojęć trudno mi się zżyć. — Pójdę!
Nie odkładając powziętej myśli, natychmiast spakował rzeczy i jeszcze tego dnia o zachodzie słońca opuszczał Kalifornję.
Z chwilą ruszenia pociągu dziwny niepokój nim szarpnął, bo wyjrzawszy przez okno spotkał zachód słońca takiż sam, jak ongi przy rozstaniu z Anną.
— Bierz licho przywidzenia! mruknął, i osunąwszy się w kącik siedzenia, zamknął oczy a wkrótce sen zwalczył broniącego się jeszcze słabym widmom — niewolnika.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Staś.