Na kresach lasów/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Na kresach lasów
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Wydanie czwarte
Data wyd. 1920
Druk M. Schmitt i S-ka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

Słoty z krótkiemi przerwami trwały dalej; zmienił się tylko ich charakter: deszcze ulewne i ciepłe, zamieniły się w drobne, kropliste zimne. Skutkiem czego dachy przestały zaciekać, ale siano nie schło i zbierać go nie było można. Jakuci, skazani na bezczynność, odwiedzali często Pawła; przychodzili tu pośmiać się, zabawić, jak u nas w teatrze lub w cyrku na widowisku. Wyciągali z kąta nieszczęśliwy wiecheć, którym zatykał komin; żądali, aby im pokazał setki razy widziany magnes, pilnie oglądali równie dobrze im znane ryciny, które trzymali do góry nogami lub bokiem, dowodząc, że tak lepiej, a przedewszystkiem męczyli go, jak dzieci, zawsze jednemi i temi samemi pytaniami, na które każdemu nieraz już odpowiedział. Często cierpiący, wzrastającą tęsknotą rozdrażniony, nie gadał z nimi wcale; wówczas niezmierne ich oburzenie łagodziło tylko pojawienie się na stole milczących oznak uprzejmości — herbaty i jadła.
— Co za szkoda, że nie znasz języka! byłbyś pewnie, jak inni ludzie. A nam powiadali, że każdy posieleniec to zbój i grubianin. Ot, i wierz tu ludziom.
Wychodząc zawsze pytali:
— No, cóż, co mówi twój kalendarz? będzie jutro pogoda, czy nie?
Kalendarz nic nie wiedział, a niebo zasnute szaremi chmurami, nie wróżyło zmiany. Tymczasem zaczęły się noce i przedłużały się równie szybko, jak kiedyś dnia przybywało. Dzień, wśród tych mgieł nie o wiele był jaśniejszy od nocy. Paweł dopalał resztki świec i z trwogą myślał o chwili, gdy mu ich zabraknie. Pocieszał się tylko nadzieją, że do tego czasu nadejdzie pozwolenie wyjazdu. Coraz silniej, ogarniało go pragnienie zmiany, coraz częściej przychodziły nań chwile obrzydzenia do wszystkiego: do ludzi, do książek, a najbardziej do siebie samego. W duszy robiło się tak czczo, szaro i zimno, jak gdyby tuman, unoszący się nad ziemią, przeniknął do niej i opanował ją. W takich razach brał broń i nie bacząc na chłód, wilgoć, szedł włóczyć się po lasach. Nic tam ciekawego nie znajdował: zwierzyny nie było, kryła się po trawach i zaroślach; widoki ginęły we mgle, wszędzie zresztą widział te same na jeziorach fale czarne, a na brzegach pojedynczo rozrzucone nastroszone obmokłe krzewy. Parę razy spotkał gromadki kobiet z dziećmi, zbierających jagody, ale te na jego widok pierzchły natychmiast, jak stado spłoszonych ptaków. Gdy im później wymawiał przy spotkaniu, że go się lękają, chociaż im nic złego nie zrobił, wykręcały się jak umiały, a w rezultacie... odwiedziła go Symnaj.
Za pierwszym razem przyprowadziła z sobą jakąś dziewczynę chichotkę, która za każdem odezwaniem się Pawła, szturchała strojnisię w bok, szeptała coś znacząco i obie parskały śmiechem. Zachowywały się zresztą przyzwoicie, a odchodząc czknęły przeciągle na znak, że są syte i zadowolone. Drugi raz przyszła sama i trafiła na chwilę nudy i apatyi Pawła. Widząc powabną dosyć, wzruszoną twarzyczkę czegoś lękającej się, ale widocznie na coś czekającej Jakutki, zmieszał się i był rad, kiedy sobie poszła.
Tak minęła druga połowa krótkiego lata. Znowu z poza chmur błysnęło na czas dłuższy dawno oczekiwane słońce, chłodne, jesienne, a z za mgieł spędzonych przez suche ludowe wiatry, wyjrzała okolica mieniąca się barwami, ale podstarzała, zmięta, nad którą wisiało niebo wypłowiałe, niby wypłukane z błękitu. Za to noc nabrała szafiru i wyiskrzyła się rzęsiście gwiazdami. Z kominów snuły się dymy bez przerwy; ludzie coraz chętniej wysiadywali przed płonącemi ogniskami, lody podziemne zaczynały już dyszeć od spodu. Co dnia od brzasku aż do wschodu słońca mleczne, ciężkie opary słały się nisko nad ziemią. Aż dnia jednego osiadły na niej w postaci białego, skrzypiącego szronu; wówczas niebo jeszcze bardziej pobladło, dalej uciekło, nabrało szklanego, zimowego połysku. Ceglaste wypieki nazieloności lasów poczęły rozrastać się nad spodziewanie szybko, ziemia zaczęła podsychać i dźwięczeć.
Chociaż roboty na łąkach przybrały znowu gorączkowy charakter z obawy śniegu, Ujbanczyk wypatrzył jednak chwilę i przybiegł do Pawła, strwożony o los swego jęczmienia.
— Chodźmy! chodźmy! — nalegał. — Jak myślisz, może choć część dojrzała?
— Może i dojrzała! Chociaż wątpię. Czasu upłynęło wprawdzie sporo, ale wciąż było zimno i wilgotno.
Ruszyli lądem, przez las. Leśna ścieżynka, rudemi modrzewiowemi igłami osypana, oswobodzona od ziół, które ją niegdyś bujnie zarastały, a przez wiatr i nocne przymrozki osuszona, nie wydała się Pawłowi ani tak wązką, ani tak niedogodną, jak wówczas. Mroczyło go jednak przeczucie rozczarowania, jakiego miał być świadkiem, oraz ta przyroda tak nagle w przeciągu dni paru spłowiała i ze wszystkiego ogołocona. Nad jeziorem rosnące sitowia i tataraki stały jeszcze sztywne, zielone. Przechodząc, płoszyli stada kuropatw, poczynających już bieleć, a na wodzie widzieli już gromady różnobarwnych i różnokształtnych kaczek, gotujących się do odlotu. Tłuste, ostrożne, zrywające się za lada powodem, nie okazywały ani tej wesołości, ani tego ożywienia co na wiosnę. Parów rzeki, pełen mielizn, świecący żebrami żółtych ławic, zawalony zeschłemi wodoroślami, robił także wrażenie czegoś co umierało. Zajezdka Andrzeja wynurzywszy się z wody, podmyta i połamana chyliła się bardziej jeszcze, a mknące pod nią fale spienione i syczące, nie pozwalały widzieć na dnie ni wrót w płocie sztachetowym, ni koszów z rybami. Na przeciwnym brzegu znowu obumierający las, znów purpurowe głogi i żółto-złote brzózki i nagie, cherlawe modrzewie, a u ich stóp mchy, siwe, jednolite, tu i ówdzie poplamione krwawymi płatami dojrzewających borówek i bursztynowymi dojrzewającej maroszki. Na polance gęsta ściana zboża, opuściwszy na dół poczerniałe, zwarzone kłosy, stała smutna, bez ruchu, upokorzona, w chłodnem, zwycięskiem, wrogiem mu powietrzu, w obcem otoczeniu...
Oparci o górną żerdź płotu, długo patrzeli w milczeniu.
— Niema co, wracajmy — wyrzekł z westchnieniem Ujbanczyk. — Andrzej zauważy, że mnie tak długo niema i będzie się gniewał. A my, już ja to widzę, ludzie z twarzą zwróconą wiecznie ku ziemi.
Zimna, surowa, krótka jesień przemknęła szybko. Ptactwo odleciało; na łąkach miejsce kopic zastąpiły samotne, wysokie, płotami ogrodzone stogi. Po domach kobiety zasiadły przed ogniem, szyjąc i reparując zimową odzież, a mężczyźni znów w lasy wyruszyli na łowy.
Pawła przestano odwiedzać, a zresztą nie było go nigdy w domu, gdyż porzuciwszy książki, włóczył się ciągle po lasach, żegnając się z przyrodą, która w ciemnościach nocy zimowej, na długo miała mu utonąć. Czasami, zatęskniwszy do ludzi, wstępował do najbliższej sadyby, grzał się u ogniska, wypytywał o nowiny, których, w miarę, jak podsychały błota, dolatywało coraz więcej, potwornych jak smoki, niedorzecznych, niewiadomo przez kogo przyniesionych.
— Nasz cesarz pokłócił się z chińskim bogdychanem, herbata drożeje — oznajmiano mu konfidencyonalnie.
— W mieście, powiadają, rosyjska dziewczyna powiła szczenię... I matkę i dziecko posadzono do kozy! Nic dobrego z tego nie wyniknie.
Kościelnemu z Momy przyśniło się, że za pięć lat będzie koniec świata.
Wreszcie niby grom straszny gruchnęła wieść:
— Na tundrze grasuje „babula“[1].
Zmąciło się, zawrzało w spokojnie do zimowego snu układających się sadybach: opowiadano przerażające szczegóły, przerabiając je coraz inaczej; powtarzano legendę o czukockim czarowniku, który postanowił wroga odpędzić, trzy dni nie jadł nic, nie pił, w bęben bił, czarował, w końcu ustąpił i tem wydał swe plemię na zgubę. Opowiadano także o innym bogatym czukczy, który przebił się z rozpaczy, zostawszy sam jeden; i wiele podobnych rzeczy. Na niebie i na ziemi, jak u nas przed wojną, spostrzegano różne prorocze znaki, rozgłaszano sny wieszcze, aż wreszcie udała się gmina do starego Mateusza z prośbą, aby powróżył. Stary przyszedł właśnie do Andrzeja, gdzie się zebrało kilku co najszanowniejszych, więc dalej prosić.
— Nie ustawa! Co komu przeznaczone, to przeznaczone — wykręcał się czas jakiś; wreszcie zgodził się, siadł przed ogniem, siwą głowę na piersi zwiesił i zażądał fajeczki z tytuniem. Wypalił fajkę, dym połknął, zimnej wody się napił i, znowu zwiesiwszy głowę, siedział bez ruchu. W jurcie uroczysta panowała cisza; ludzie zdawało się nie śmieli oddychać, tylko ogień potrzaskiwał, rzucając daleko na środek izby krwawe blaski i żarzące się węgielki. Upłynęła tak długa chwila, już ktoś bąknął, że pewnie z tego nic nie będzie, gdy stary podniósł się nagle, kilka kroków postąpił zataczając się, i stanął wyprostowany. Oczy przysłonił dłonią niby daszkiem, rozejrzał się uważnie po ciemnych kątach, pobladłych twarzach stojących dokoła ludzi i szepnął:
— Mgła! mgła! nie widzę nic... Opuściły mnie moje duchy... Przybyły z południa człowiek poruszył ziemię. Idąc, skrzypi łyżami... — schwyciły go konwulsye i, wijąc się, upadł na ziemię.
Na Pawle, obecnym w izbie, scena ta nadzwyczaj przykre wywarła wrażenie. Ogólna trwoga udzieliła się i jemu; nie mogąc znieść dłużej samotności, przemyśliwał nad tem, jakby to nie czekając zebrania, uprosić kogoś o przyjęcie go na mieszkanie. Ale bał się swej nieuiszczalności z długów, bał się odmowy bogatych, a biednym nie chciał stać się ciężarem, więc zwłóczył. W trakcie tego nadeszła poczta i myśli jego w innym uniosła kierunku.
Nie była to jednak odpowiedź na listy i prośby wysłane w połowie lata, ale przesyłka wyprawiona „po jakucku“ jeszcze na początku wiosny. Zawierała ona parę cegieł herbaty, trochę cukru, trochę soli, dużą paczkę rosyjskich gazet i miesięczników. Poczciwi towarzysze z miasta dzielili się z nim czem mogli. Przysłano mu także dwa listy mnogimi poznaczone stemplami: schwycił za nie z gorączkowym niepokojem, rozerwał kopertę. spojrzał na datę i podpis.
— Żyją, a raczej żyli... rok temu! — pomyślał i zaczął pożerać chciwie oczyma drobne, czarne znaczki, drogiemi skreślone rękoma.
Zachwiany kredyt Pawła podniósł się znów w oczach krajowców, wobec tego dowodu w postaci herbaty, cukru i soli, że jest przecie gdzieś na świecie ktoś, kto się o niego troszczy i o nim pamięta. Andrzej, który przedtem utrzymywał, że Paweł taki sam obieżyświat, jak inni, znani im przybysze z południa, że traktować go trzeba jak każdego darmozjada, a słów jego nie więcej ważyć jak „obiecanki cacanki“, teraz osobiście go odwiedził, a przy końcu długiej, dyplomatycznej gawędy, napomknął uprzejmie:
— A pieniądze pewnie nie prędzej przyjdą, jak się drogi ustalą?
— Nie wiem. Dałem wam kwity — odrzekł sucho Paweł. — Ja temu nie winien, że nie przychodzą.
— I jam nie winien — odparł Jakut z uśmiechem. — A z kwitów dotychczas mały pożytek. Ale ja nic... ja tylko tak. Swoi jesteśmy przecie ludzie, sąsiedzi!
Odszedł zadowolony, gdyż udało mu się wyłudzić ćwierć cegły herbaty, kosztującej tu pięć złotych, za tłustą gęś, nie więcej wartą, jak dwa złote. Inni próbowali też wznowić ów handel zamienny, tak niegdyś dla nich korzystny, ale Paweł odmówił stanowczo. Nie nalegali, ale wzdychając mówili:
— Zmądrzał ruski! och, zmądrzał! Jak tylko nauczył się po jakucku, tak zmądrzał!
Paweł jednak nie zmądrzał, tak jak oni to pojmowali, zrozumiał tylko, że pomimo wykwintnej odzieży był daleko od nich uboższy; prawdziwie biednym i teraz dawał, rozmiary datków swoich zmniejszył jednakże.
Tymczasem nadeszła zima; jeziora i rzeki zamarzły, lód był w stanie wytrzymać ciężar ludzi i koni. Z północy bez wiatru i szmeru powoli nadciągały armie chmur ciężkich, ołowianych, pokłębionych, jak stado niedźwiedzi kosmatych; rozpostarły się szeroko na horyzoncie, opuściły nizko ku ziemi i cicho, bezdźwięcznie sypać zaczęły duże, puszyste płaty śniegu. Jednocześnie zerwał się wicher, co chwila zmieniający kierunek i pogrążył wszystko w niebezpiecznych śnieżnych odmętach.
Paweł siedział w domu; czytał, uczył się i odświeżony cokolwiek wiadomościami, otrzymanemi z ojczyzny, krzepił się na duchu. Sąsiedzi odwiedzali go rzadko, gdyż wszyscy zajęci byli stawianiem łuków-samostrzałów na dzikie reny oraz lisy, albo przenoszeniem sieci na zimowy połów, gdzie długimi szeregami zarzucali je pod lodem. Od nich jednak dowiedział się ostatniej sezonowej nowiny, że Lelija wróciła.
— A Dżjanha?
— O nim nie słychać.
— Gdzież się teraz dziewczyna znajduje?
— Gdzież się ma znajdować? u Andrzeja! Ojciec ją przyprowadził.
Ponieważ nowinę tę przyniósł mu „Długi“, Paweł nie bardzo mu dowierzał, ale inni powtórzyli to samo, a wkrótce i sam Tunguz zjawił się u niego.
— Córka przyszła! — wyrzekł z godnością człowieka, który znów coś posiada, i siadł śmiało na pierwszem miejscu. Gawędzili dość długo, choć porozumienie utrudniał wyszukany rosyjski żargon starego.
Z postępem zimy do źle opatrzonej, licznemi dziurami świecącej jurty Pawła począł się wdzierać chłód. Przez cienkie, nieszczelnie do framugi przystające okienka, zrobione z pęcherza i skór rybich, dęło jak przez sito. Paweł nie zdejmował kożucha i z niecierpliwością oczekiwał św. Szymona; kiedy do domów zejść się mieli łowcy i złożyć wiec. Tymczasem pocieszał się, że wszędzie zimno, wszędzie dmie, gdyż nigdzie jeszcze nie skończono jurt obmazywać, nie wstawiono lodów do okien. W wigilię wspomnianego powyżej święta dano mu znać przez umyślnego posłańca, że gromada prosi go na dzień jutrzejszy do jurty Andrzeja, gdzie zebrać się mieli. wszyscy „szanowni“.
Stawił się w oznaczonej porze i, siadłszy w kole już zgromadzonych „szanownych“, zaczął przysłuchiwać się obradom. Pomimo znacznych postępów w mowie krajowej, rozumiał jeszcze z trudnością te dźwięki, zlewające się jakby w jeden strumień, zatapiający wszystkie jego zdobyte wiadomości. Ale znając już jako tako stosunki miejscowe, charaktery ludzi z wyrazu twarzy, z wrażenia, jakie mówcy na słuchaczach robili, domyślał się, o co rzecz chodzi, a resztę dopowiadał mu Ujbanczyk.
W środku koła, obu rękoma wsparty na długim kosturze, stał stary Tunguz, zrzadka kłaniając się gromadzie i rzecz swoją wywodził. Obok niego trzymała się wciąż bezmyślnie, nisko kłaniająca się Upacza. Nie trudno było odgadnąć, o co im chodziło, a okrzyki zachęcające, rozlegające się wśród biedniejszych, u drzwi stojących słuchaczy, pozwalały domyślać się wyroku gromady.
Zaciekawiony Paweł spojrzał na Andrzeja, i zdawało mu się, że widzi wyraz ukrytego zadowolenia na skamieniałej twarzy bogacza.
— Dziewczynę! Wołajcie dziewczynę! — rozległo się w tłumie.
— A jakże! wołajcie dziewczynę — zgodził się przewodniczący obradom Filip.
Ludzie rozstąpili się trochę od strony komina i wepchnięto opierającą się Leliję. Paweł nie poznał swej leśnej rusałki w tem widmie bladem, wychudłem, w odzieży zbrukanej, podartej, choć zawsze srebrem wyszytej.
Stała pokornie, z rękoma bezładnie opuszczonemi wzdłuż ciała, z głową pochyloną na pierś wychudłą, ciężkim podnoszącą się oddechem; cierpiąca, zawstydzona, nie wiedziała, gdzie się podziać przed wzrokiem otaczających ją mężczyzn. W ruchach jej i wejrzeniu zauważył Paweł dziwną lękliwość, coś dobrze mu znajomego, a czego w niej przedtem nie widział i zdumiony wpatrywał się w nią pilnie na równi z innymi, aż nagle przypomniał sobie, że taki ruch taki wyraz widział nieraz u... starej Simaksin, i oczy odwrócił.
— Jak sobie chcesz, Andrzeju, a zawsze musisz dać coś za nią staremu. Toć to ty dałeś początek, wszyscy o tem wiedzą! — krzyknęła gromada.
— Ja nie winien temu, co się z nią stało — trząsł bogacz głową. — Spytajcie jej, kto winien, i ten niech płaci.
Ale daremnie dręczyli dziewczynę: milczała jak zaklęta i tylko dwa strumienie łez rzęsistych płynęły po jej policzkach i padały na srebrne upiększenia fartucha.
Tymczasem Andrzej, nie mniej nizko kłaniając się gromadzie, wymownie zaczął przekładać rzecz swoją. Tym razem imię Dżjanhi powtarzało się równie często, jak kiedyindziej pieniądze; lecz gromada nie dała się oszołomić i uparcie stała przy swojem.
— Grzech ci, Andrzeju, tak starego uciskać! Daj choć połowę obiecanych renów.
Andrzej targował się długo, wreszcie machnął ręką i ugoda została zawarta. Dziewczynie pozwolono schować się do kąta; Tunguz, korzystając z okazyi, palnął mówkę dziękczynną, przydługą może trochę, ale cierpliwie przez wszystkich wysłuchaną do końca.
— A gdzież Dżjanha? — spytał Paweł Ujbanczyka.
— Niewiadomo. Powiadają, że w mieście. Zapewne schował się gdzieś, a gdy pierwszy ogień przeminie, to się pokaże. Nie bój się pan, nie zginie on!
Załatwiwszy sprawę Tunguza, z kolei zwrócono się do Pawła: zapytano go, gdzie zimę zamierza przepędzić i czego od gromady żąda. Wówczas Paweł opisał stan zamieszkiwanego przez siebie letnika i prosił, aby mu dano mieszkanie u którego z gospodarzy, a pożywienia dostarczano dalej na tych samych, co dotychczas, warunkach.
— Wkrótce powinna przyjść odpowiedź na moją prośbę o wyjazd do miasta na zimę; nie będę więc wam już długo dokuczał; gdy raz dostanę się do miasta, pieniądze bądź co bądź znajdę i należność wam odeślę — tłumaczył zmieszany gburowatem — przypomnieniem któregoś z Jakutów o niezapłaconych ratach.
Gmina niechętnie przyjęła jego projekty; przedewszystkiem odmówiła wyznaczyć mu nowe mieszkanie.
— Na co szukać, kiedy jest — rozumowali. — Sam powiadasz, że niedługo tu będziesz, więc zostań w letnisku Andrzeja. My go każemy obmazać krowim nawozem, obsypać śniegiem, będzie ciepło. Drew ci starczy, sam narąbałeś sporo, a nie starczy, to wtedy pogadamy! Brać zaś ciebie, każdemu niedogodnie, ciasno, zimno, kłopot z jadłem, kobiety, dzieci, cielęta. Już to lepiej przekołataj te parę tygodni. Gmina cię bardzo prosi! Rok ciężki! Siano pogniło, połów ryb zły!
Patrząc na ich twarze wesołe, filuternie uśmiechnięte, Paweł domyślał się, że kłamią, że ani o mieszkanie, ani o pomieszczenie nie było tak trudno; siedziało nieraz przecie po dwadzieścia osób w małej, trzy sążnie kwadratowe mającej jurcie. A co do zbiorów, wiedział od Ujbanczyka, że ten rok należy do lepszych. Woleli więc mieć go zdaleka, niż stwarzać nowe stosunki, mogące doprowadzić do nieprzewidzianych trudności. Czyż nie pokłócił się z Andrzejem za to, że mu gmina za niego płaciła?
Paweł, pomyślawszy, zgodził się. Skrępowany długami i uczuciem, że siedzi na karku tym ludziom, płacąc im, za ich pracę me swoją pracą, a cudzemi pieniądzmi, nie czuł się w prawie odmówienia. Ucieszył się nawet z takiego obrotu rzeczy, którego sam Jakutom nie śmiał proponować, uważając go za kosztowniejszy. Obrachowano więc, co się gminie od niego należy i zapytano go, czyby nie zechciał dać upoważnienia na imię jednego z odjeżdżających do miasta „szanownych“ do odebrania tych pieniędzy, gdyby jeszcze nie były wysłane. Paweł chętnie przystał na ich żądanie, poprosił tylko, żeby „szanony“ zechciał zajść do niego nazajutrz.




  1. Ospa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.