Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zrobił, wykręcały się jak umiały, a w rezultacie... odwiedziła go Symnaj.
Za pierwszym razem przyprowadziła z sobą jakąś dziewczynę chichotkę, która za każdem odezwaniem się Pawła, szturchała strojnisię w bok, szeptała coś znacząco i obie parskały śmiechem. Zachowywały się zresztą przyzwoicie, a odchodząc czknęły przeciągle na znak, że są syte i zadowolone. Drugi raz przyszła sama i trafiła na chwilę nudy i apatyi Pawła. Widząc powabną dosyć, wzruszoną twarzyczkę czegoś lękającej się, ale widocznie na coś czekającej Jakutki, zmieszał się i był rad, kiedy sobie poszła.
Tak minęła druga połowa krótkiego lata. Znowu z poza chmur błysnęło na czas dłuższy dawno oczekiwane słońce, chłodne, jesienne, a z za mgieł spędzonych przez suche ludowe wiatry, wyjrzała okolica mieniąca się barwami, ale podstarzała, zmięta, nad którą wisiało niebo wypłowiałe, niby wypłukane z błękitu. Za to noc nabrała szafiru i wyiskrzyła się rzęsiście gwiazdami. Z kominów snuły się dymy bez przerwy; ludzie coraz chętniej wysiadywali przed płonącemi ogniskami, lody podziemne zaczynały już dyszeć od spodu. Co dnia od brzasku aż do wschodu słońca mleczne, ciężkie opary słały się nisko nad ziemią. Aż dnia jednego osiadły na niej w postaci białego, skrzypiącego szronu; wówczas niebo jeszcze bardziej pobladło, dalej uciekło, nabrało szklanego, zimowego połysku. Ceglaste wypieki nazieloności lasów poczęły rozrastać się nad spodziewanie szybko, ziemia zaczęła podsychać i dźwięczeć.
Chociaż roboty na łąkach przybrały znowu gorączkowy charakter z obawy śniegu, Ujbanczyk wypatrzył jednak chwilę i przybiegł do Pawła, strwożony o los swego jęczmienia.