Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Chodźmy! chodźmy! — nalegał. — Jak myślisz, może choć część dojrzała?
— Może i dojrzała! Chociaż wątpię. Czasu upłynęło wprawdzie sporo, ale wciąż było zimno i wilgotno.
Ruszyli lądem, przez las. Leśna ścieżynka, rudemi modrzewiowemi igłami osypana, oswobodzona od ziół, które ją niegdyś bujnie zarastały, a przez wiatr i nocne przymrozki osuszona, nie wydała się Pawłowi ani tak wązką, ani tak niedogodną, jak wówczas. Mroczyło go jednak przeczucie rozczarowania, jakiego miał być świadkiem, oraz ta przyroda tak nagle w przeciągu dni paru spłowiała i ze wszystkiego ogołocona. Nad jeziorem rosnące sitowia i tataraki stały jeszcze sztywne, zielone. Przechodząc, płoszyli stada kuropatw, poczynających już bieleć, a na wodzie widzieli już gromady różnobarwnych i różnokształtnych kaczek, gotujących się do odlotu. Tłuste, ostrożne, zrywające się za lada powodem, nie okazywały ani tej wesołości, ani tego ożywienia co na wiosnę. Parów rzeki, pełen mielizn, świecący żebrami żółtych ławic, zawalony zeschłemi wodoroślami, robił także wrażenie czegoś co umierało. Zajezdka Andrzeja wynurzywszy się z wody, podmyta i połamana chyliła się bardziej jeszcze, a mknące pod nią fale spienione i syczące, nie pozwalały widzieć na dnie ni wrót w płocie sztachetowym, ni koszów z rybami. Na przeciwnym brzegu znowu obumierający las, znów purpurowe głogi i żółto-złote brzózki i nagie, cherlawe modrzewie, a u ich stóp mchy, siwe, jednolite, tu i ówdzie poplamione krwawymi płatami dojrzewających borówek i bursztynowymi dojrzewającej maroszki. Na polance gęsta ściana zboża, opuściwszy na dół poczerniałe, zwarzone kłosy, stała smutna, bez