Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sknotą rozdrażniony, nie gadał z nimi wcale; wówczas niezmierne ich oburzenie łagodziło tylko pojawienie się na stole milczących oznak uprzejmości — herbaty i jadła.
— Co za szkoda, że nie znasz języka! byłbyś pewnie, jak inni ludzie. A nam powiadali, że każdy posieleniec to zbój i grubianin. Ot, i wierz tu ludziom.
Wychodząc zawsze pytali:
— No, cóż, co mówi twój kalendarz? będzie jutro pogoda, czy nie?
Kalendarz nic nie wiedział, a niebo zasnute szaremi chmurami, nie wróżyło zmiany. Tymczasem zaczęły się noce i przedłużały się równie szybko, jak kiedyś dnia przybywało. Dzień, wśród tych mgieł nie o wiele był jaśniejszy od nocy. Paweł dopalał resztki świec i z trwogą myślał o chwili, gdy mu ich zabraknie. Pocieszał się tylko nadzieją, że do tego czasu nadejdzie pozwolenie wyjazdu. Coraz silniej, ogarniało go pragnienie zmiany, coraz częściej przychodziły nań chwile obrzydzenia do wszystkiego: do ludzi, do książek, a najbardziej do siebie samego. W duszy robiło się tak czczo, szaro i zimno, jak gdyby tuman, unoszący się nad ziemią, przeniknął do niej i opanował ją. W takich razach brał broń i nie bacząc na chłód, wilgoć, szedł włóczyć się po lasach. Nic tam ciekawego nie znajdował: zwierzyny nie było, kryła się po trawach i zaroślach; widoki ginęły we mgle, wszędzie zresztą widział te same na jeziorach fale czarne, a na brzegach pojedynczo rozrzucone nastroszone obmokłe krzewy. Parę razy spotkał gromadki kobiet z dziećmi, zbierających jagody, ale te na jego widok pierzchły natychmiast, jak stado spłoszonych ptaków. Gdy im później wymawiał przy spotkaniu, że go się lękają, chociaż im nic złego nie