Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przyjaciół i wrogów. A wszystko to na ciemnem tle okopconych ścian jakuckiej urasy, oblane czerwonym blaskiem palącego się ognia, wiązało się w korowód tak dziwaczny, że nawpół tylko przytomny Paweł, nie wiedząc czemu wierzyć, czy temu co było niegdyś, czy temu, co jest obecnie, sennym ruchem dotknął pałającego czoła.
— Synu mój, synu! — wypadł nagle z tych wspomnień niby ostry grot, krzyk kobiecy, serdeczny, bolesny i wrócił mu świadomość. Z głuchym jękiem obrócił się twarzą do ściany, nie chcąc już ani myśleć, ani wspominać.
Jakuci przerwali opowiadanie i zdziwieni podnieśli się na posłaniu.
— Co ci to, cudzoziemcze?
— Ach, nic! Dajcie mi spokój!

XVI.

Słoty z krótkiemi przerwami trwały dalej; zmienił się tylko ich charakter: deszcze ulewne i ciepłe, zamieniły się w drobne, kropliste zimne. Skutkiem czego dachy przestały zaciekać, ale siano nie schło i zbierać go nie było można. Jakuci, skazani na bezczynność, odwiedzali często Pawła; przychodzili tu pośmiać się, zabawić, jak u nas w teatrze lub w cyrku na widowisku. Wyciągali z kąta nieszczęśliwy wiecheć, którym zatykał komin; żądali, aby im pokazał setki razy widziany magnes, pilnie oglądali równie dobrze im znane ryciny, które trzymali do góry nogami lub bokiem, dowodząc, że tak lepiej, a przedewszystkiem męczyli go, jak dzieci, zawsze jednemi i temi samemi pytaniami, na które każdemu nieraz już odpowiedział. Często cierpiący, wzrastającą tę-