Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i prosił, aby mu dano mieszkanie u którego z gospodarzy, a pożywienia dostarczano dalej na tych samych, co dotychczas, warunkach.
— Wkrótce powinna przyjść odpowiedź na moją prośbę o wyjazd do miasta na zimę; nie będę więc wam już długo dokuczał; gdy raz dostanę się do miasta, pieniądze bądź co bądź znajdę i należność wam odeślę — tłumaczył zmieszany gburowatem — przypomnieniem któregoś z Jakutów o niezapłaconych ratach.
Gmina niechętnie przyjęła jego projekty; przedewszystkiem odmówiła wyznaczyć mu nowe mieszkanie.
— Na co szukać, kiedy jest — rozumowali. — Sam powiadasz, że niedługo tu będziesz, więc zostań w letnisku Andrzeja. My go każemy obmazać krowim nawozem, obsypać śniegiem, będzie ciepło. Drew ci starczy, sam narąbałeś sporo, a nie starczy, to wtedy pogadamy! Brać zaś ciebie, każdemu niedogodnie, ciasno, zimno, kłopot z jadłem, kobiety, dzieci, cielęta. Już to lepiej przekołataj te parę tygodni. Gmina cię bardzo prosi! Rok ciężki! Siano pogniło, połów ryb zły!
Patrząc na ich twarze wesołe, filuternie uśmiechnięte, Paweł domyślał się, że kłamią, że ani o mieszkanie, ani o pomieszczenie nie było tak trudno; siedziało nieraz przecie po dwadzieścia osób w małej, trzy sążnie kwadratowe mającej jurcie. A co do zbiorów, wiedział od Ujbanczyka, że ten rok należy do lepszych. Woleli więc mieć go zdaleka, niż stwarzać nowe stosunki, mogące doprowadzić do nieprzewidzianych trudności. Czyż nie pokłócił się z Andrzejem za to, że mu gmina za niego płaciła?
Paweł, pomyślawszy, zgodził się. Skrępowany długami i uczuciem, że siedzi na karku tym ludziom,