Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

płacąc im, za ich pracę me swoją pracą, a cudzemi pieniądzmi, nie czuł się w prawie odmówienia. Ucieszył się nawet z takiego obrotu rzeczy, którego sam Jakutom nie śmiał proponować, uważając go za kosztowniejszy. Obrachowano więc, co się gminie od niego należy i zapytano go, czyby nie zechciał dać upoważnienia na imię jednego z odjeżdżających do miasta „szanownych“ do odebrania tych pieniędzy, gdyby jeszcze nie były wysłane. Paweł chętnie przystał na ich żądanie, poprosił tylko, żeby „szanony“ zechciał zajść do niego nazajutrz.

XVII.

Śnieżyste zamiecie coraz grubszą warstwą przysypywały jurtę Pawła i tylko wijący się dym nad kominem zdradzał obecność w niej ludzkiej istoty. Otaczała ją niczem niezamącona, bezdźwięczna cisza, którą tylko niekiedy przerywały szmery, zwykłe w tych śnieżnych pustyniach. Czasem zając, biegając po lesie, wskakiwał na ten biały pagórek i zdziwiony grającymi w jego wnętrzu dźwiękami, pochodzącymi od lekkiego brzęku naczyń, stłumionego śpiewu lub odgłosu kroków ludzkich, stawał słupkiem, nastroszywszy uszy, cały biały i puszysty jak śniegi; lub lis w biegu, zatrzymując się nagle z łapką wzniesioną do góry, ostrą mordeczką, wytkniętą naprzód i kitą zwieszoną po ziemi, zdawał się nadsłuchiwać, kolorowy, czarny lub czerwony, jak osmalony pień modrzewiowy albo też popielaty jak cień, rzucony na słońcu przez gałązki, obciążone śniegiem. Tych gości swoich spotykał Paweł, wychodząc po drzewo lub na przechadzkę; wówczas starał się jak najdłużej ich nie płoszyć, gdyż przyjemnie mu było widzieć je migocące wśród obumarłej przyrody, niby