Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ruch taki wyraz widział nieraz u... starej Simaksin, i oczy odwrócił.
— Jak sobie chcesz, Andrzeju, a zawsze musisz dać coś za nią staremu. Toć to ty dałeś początek, wszyscy o tem wiedzą! — krzyknęła gromada.
— Ja nie winien temu, co się z nią stało — trząsł bogacz głową. — Spytajcie jej, kto winien, i ten niech płaci.
Ale daremnie dręczyli dziewczynę: milczała jak zaklęta i tylko dwa strumienie łez rzęsistych płynęły po jej policzkach i padały na srebrne upiększenia fartucha.
Tymczasem Andrzej, nie mniej nizko kłaniając się gromadzie, wymownie zaczął przekładać rzecz swoją. Tym razem imię Dżjanhi powtarzało się równie często, jak kiedyindziej pieniądze; lecz gromada nie dała się oszołomić i uparcie stała przy swojem.
— Grzech ci, Andrzeju, tak starego uciskać! Daj choć połowę obiecanych renów.
Andrzej targował się długo, wreszcie machnął ręką i ugoda została zawarta. Dziewczynie pozwolono schować się do kąta; Tunguz, korzystając z okazyi, palnął mówkę dziękczynną, przydługą może trochę, ale cierpliwie przez wszystkich wysłuchaną do końca.
— A gdzież Dżjanha? — spytał Paweł Ujbanczyka.
— Niewiadomo. Powiadają, że w mieście. Zapewne schował się gdzieś, a gdy pierwszy ogień przeminie, to się pokaże. Nie bój się pan, nie zginie on!
Załatwiwszy sprawę Tunguza, z kolei zwrócono się do Pawła: zapytano go, gdzie zimę zamierza przepędzić i czego od gromady żąda. Wówczas Paweł opisał stan zamieszkiwanego przez siebie letnika