Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cho Paweł. — Ja temu nie winien, że nie przychodzą.
— I jam nie winien — odparł Jakut z uśmiechem. — A z kwitów dotychczas mały pożytek. Ale ja nic... ja tylko tak. Swoi jesteśmy przecie ludzie, sąsiedzi!
Odszedł zadowolony, gdyż udało mu się wyłudzić ćwierć cegły herbaty, kosztującej tu pięć złotych, za tłustą gęś, nie więcej wartą, jak dwa złote. Inni próbowali też wznowić ów handel zamienny, tak niegdyś dla nich korzystny, ale Paweł odmówił stanowczo. Nie nalegali, ale wzdychając mówili:
— Zmądrzał ruski! och, zmądrzał! Jak tylko nauczył się po jakucku, tak zmądrzał!
Paweł jednak nie zmądrzał, tak jak oni to pojmowali, zrozumiał tylko, że pomimo wykwintnej odzieży był daleko od nich uboższy; prawdziwie biednym i teraz dawał, rozmiary datków swoich zmniejszył jednakże.
Tymczasem nadeszła zima; jeziora i rzeki zamarzły, lód był w stanie wytrzymać ciężar ludzi i koni. Z północy bez wiatru i szmeru powoli nadciągały armie chmur ciężkich, ołowianych, pokłębionych, jak stado niedźwiedzi kosmatych; rozpostarły się szeroko na horyzoncie, opuściły nizko ku ziemi i cicho, bezdźwięcznie sypać zaczęły duże, puszyste płaty śniegu. Jednocześnie zerwał się wicher, co chwila zmieniający kierunek i pogrążył wszystko w niebezpiecznych śnieżnych odmętach.
Paweł siedział w domu; czytał, uczył się i odświeżony cokolwiek wiadomościami, otrzymanemi z ojczyzny, krzepił się na duchu. Sąsiedzi odwiedzali go rzadko, gdyż wszyscy zajęci byli stawianiem łuków-samostrzałów na dzikie reny oraz lisy, albo przenoszeniem sieci na zimowy połów, gdzie długimi sze-