Przejdź do zawartości

Na fali/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Na fali
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Pewnego wieczora Józef zapukał do drzwi drewnianego domu, który swem otoczeniem i pozorem już wieś przypominał, a od środka miasta leżał bardzo daleko.
Była to posiadłość krewnych jego, którym losy dały małą fortunę, świetne koligacje i siedmiu synów.
Z darów tych, które rujnują zwykle, kobieta potrafiła uczynić fundusz.
Od najdawniejszych czasów pamiętał ją Józef zawsze starą, chudą, szpetną, zapracowaną. Włóczyła wszędy za sobą stado urwisów zgłodniałych i swawolnych, którzy, jak szarańcza, byli zmorą krewnych, kędy spadali na wakacje. Maricowie na samą myśl o nich zielenieli ze strachu, inni znosili mniej lub więcej stoicznie ten dopust familijny. Radczyni (nieboszczyk rodzic tego plemienia zostawił po sobie ten tytuł i emeryturę, zresztą mało kto go pamiętał) była pośmiewiskiem jednych, oburzeniem drugich, antypatją prawie wszystkich. Ona tego nie czuła, ani rozumiała. Uczucia jej streściły się w dzieciach jedynie, które kochała jak wilczyca swe małe, gotowa dla nich dać życie i krew, znieść wszystkie piekła.
Zresztą uczucie to zwierzęce było, tylko materjalne. Pilnowała, by syte były, odziane; każdemu pokolei, gdy dorósł, wyszukiwała chleba kawałek i zostawiała bez żadnego moralnego wpływu i kierunku, pozostałemi młodszemi już tylko zajęta.
Na usługi każdego była, wiecznie służąc, znosząc, dogadzając fantazjom, pochlebiając, byle stąd dla dzieci mogła coś skorzystać. Sama zawsze głodna, źle odziana, jak dzień tak noc w pracy i ciągłej trosce.
Oszywała tę zgraję, przymawiając się, gdzie mogła, o odzież znoszoną; karmiła, biorąc za swe usługi od wieśniaków produkty; dawała im sama korepetycje, nauczywszy się z długiego osłuchania nauk gimnazjalnych; wymadlała stypendja i wsparcia, przepychała ich gwałtem przez klasy, a potem obdarzała co rok nowym maturzystą jednego z wpływowych krewnych.
Chłopcy musieli się uczyć, pilnowani na każdym kroku, ogarnięci jej szałem, od kolebki wtłoczeni w karby obowiązku. Wychodzili na świat wreszcie oszołomieni, wyczerpani, z biernością maszyn biorąc się do wyznaczonej pracy.
Potem zwykle matka ich opuszczała, wracając do mniejszych i wtedy różnie się krzywili i formowali, ale to ją już nic nie obchodziło. Jak wilczyca, dała im kły, pazury, siły i rewir, gdzie już sami o sobie myśleć byli obowiązani i na tem zamykała księgę swych obowiązków.
W ten sposób z domku na przedmieściu wyszło w świat sześciu chłopców jak dęby i gwarny ten ul opustoszał. Został przy matce najmłodszy, rówieśnik i kolega Józefa, który z rozkazu matki miał zostać doktorem i przy niej na ojcowiźnie zamieszkać.
Z nawyknienia długoletniego radczyni zapracowywała się i teraz. Produkowała warzywa w ogródku, dawała lekcje muzyki, haftowała, zbierała nowinki, służyła każdemu.
Nie potrafiła już odpoczywać, jak nie pamiętała, że niegdyś była młodą i wcale inną z natury.
Józef bywał często u kolegi Michała, sympatyzowali z sobą, i on też jeden nie drwił ze starej; tłumaczył ją i nawet podziwiał.
Radczyni otworzyła mu sama, ubrana jak do wyjścia, w mantyli odwiecznego kroju i starym słomianym kapeluszu.
Powitała go wybuchem serdeczności:
— Ach, to ty, mój miły! Jakiś ty śliczny, jaki elegancki! Kochają się w tobie panienki... Wiem, wiem, słyszałam! Chcesz, wyswatam ci kogo. Jak dobrze, żeś przyszedł; muszę wyjść do sędziostwa... powiesz to Michasiowi; zaczekaj na niego, zaraz wróci. Może go gdzie z sobą wyciągniesz na kolację lub na piwo? Biedak, nudzi się w domu!
— Dobrze, kuzynko — dobrodusznie rzekł Józef, czerwieniąc się za nią.
Jeszcze raz go uścisnęła w kościstych ramionach, przeprosiła i podreptała szybko.
Chłopak po ciasnych stancyjkach się rozejrzał, otworzył fortepian rozstrojony; spróbowawszy tonów, wzdrygnął się i, dla przepędzenia czasu, jął go stroić.
Po chwili z całem przejęciem wziął się do dzieła; nie zauważył kroków w przedpokoju i salonie; gdy zmęczony się wyprostował, ujrzał Michała, zatopionego w książce.
— Ach, jesteś! — zawołał.
Tamten drgnął, jak ze snu zbudzony.
— To ty! Nie spojrzałem; myślałem, że to Fein stroi ten mały klekot.
— Dobryś sobie! No, chodźmy na piwo! Wieczór cudny! Koledzy są w hali.
— Spać mi się chce, ale chodźmy. Wszędzie lepiej, niż tutaj.
— Nie lubisz domu?
— Alboż to dom? To noclegowe schronienie. Mamy nigdy niema; a kiedy wypadkiem się spotkamy, ciągle mnie swata! Nie wiem, co gorsze.
— Widocznie biedna siły traci, a wie, że bez piastunki ciebie zostawić nie można. Żeń się; jesteś przecie na ostatnim kursie.
— O, Jezu! — jęknął Michał.
— Albo jej wyznaj swój sentyment do pani Lizy... Może potrafi usunąć przeszkody.
Michał oblał się krwawym rumieńcem. Józefa żal wziął za bolesny żart.
— Daruj bracie! — rzekł Józef, wyciągając dłoń.
— Ależ mniejsza! Żartuj, bom głupi. A cóż, dobrze ci w nowem schronieniu?
— Jak w niebie. Miałem ci właśnie za tę przysługę podziękować. Stara gotowa do nieba, matrona z książki. Adam wygodny kompan; wygodnie, jak u rodziców w gnieździe.
— A panny?
— No, ta mała podlotek jeszcze! Starsza, ta Pepi, wesoła dziewczyna.
— Cóż zaglądaliście sobie w oczy?
— Nie. Parę razy chodziliśmy na przechadzkę; wieczorem niekiedy grywamy na fortepianie, ale nie mówiliśmy nigdy o sobie. Lubię ją za werwę i wesołość. Na święta urządzamy teatr amatorski. Boże, co za życie i ruchliwość w tej dziewczynie!
— Tak! — lakonicznie potwierdził Michał. — A Gucio tam bywa?
— Bywa. Ostatecznie ja tam bywam rzadko. Wychodzę rano na kursy. Po obiedzie mam parę godzin korepetycyj, wieczory spędzam u Łukasza.
— Bawi jeszcze ten oryginał?
— Wczoraj już nie zastałem psa w jego gołębniku. Musiał odejść. Szkoda! Widziałeś go kiedy?
— Widziałem w oberży zamiejskiej. Siedział na stole i grał do tańca gromadzie wieśniaków, wracających z targu. Poznałem go po twoim opisie i podziwiałem. Pyszna twarz! A grał tak, że taneczników szał ogarniał. Scena to była z baśni o czarodziejach.
Rozmawiając, szli do rynku. Stateczni mieszkańcy już zamykali drzwi i okiennice, po sklepach kończono robotę. Teraz gród cały obejmowała w swe posiadanie młódź uniwersytecka. Nad rzeką snuły się czułe pary; gdzie niegdzie zbierały się większe gromadki, obmyślając psoty; po cukierniach i piwiarniach było pełno młodzieży.
Józef należał do amatorów dysput poważnych. Michał lubił białe piwo. Wstąpili więc do hali literatów, zajęli stolik u wejścia, rozejrzeli się po obecnych.
— Patrz, Gucio jest. I Adam! Już się za łby biorą! — zaśmiał się Reni. — Lubię patrzeć na takie kontrasty obok siebie. Ten ultramontanin, a ten radykał. Pyszni są!
— Ale, to poza! — mruknął Michał.
Urywki rozmowy tamtych dolatywały.
— Kościół to grunt pod trwałą budowlę żywota — mówił szczupły brunet o twarzy rasowej i ruchach umiarkowanych.
— Kościół to grunt do kastowości, ciasnoty pojęć i fanatyzmu — perorował rozrosły, wielki blondyn, leżący prawie na stole.
— Tamten rad, że ma tradycję i okrywa nią, jak płaszczem, swą osobistą nicość. Ten nowy człowiek jest... nagi, więc, zazdroszcząc płaszcza, nagością swą się natrząsa, bo się jej wstydzi — zdecydował spokojny Michał.
— Ja mu nie pozwolę na kościół szczekać! — oburzył się Józef, wstając.
Kolega zatrzymał go za rękaw.
— Wierzysz... Idź się pomódl! W prozelityzm się nie baw. Szkoda daremnej fatygi. Patrz, twój socjusz cię szuka!
Rzeczywiście młody człowiek w binoklach przeciskał się między stolikami i zaglądał każdemu w oczy.
Józef rozpromieniał cały.
— Iwo! — krzyknął.
Tamten się obejrzał i zawrócił.
Mały był, chuderlawy, już łysy. Nadużycia wszelakie wypisały na nim swe dzieje: niedowidział, miał „tik“ w ustach, trochę utykał na nogę.
Przypadł do nich i witał nerwowo, śpiesznie, wiecznie gnany wewnętrznym niepokojem.
— Ledwiem cię odszukał. Znowu mam szkła za słabe. Wiesz, skandal się stał...
— Ojciec nie przysłał pieniędzy!
— Et, taki drobiazg. Można dostać zawsze. Ale miałem przejście ze starym Maltasem. Co pijecie? Ja tu przysiądę. Mam być w teatrze po Lenę! Panno, mój kufel!
Plątał jedno z drugiem, rozrzucając się na wsze strony.
— A, oto Max! Siadaj, posłuchaj! Ten zwierz shańbił w mojej osobie cały uniwersytet. O, i Paweł jest! Siadajcie! Panno, pilnować naszych kuflów!
W około stolika zebrało się z dziesiątek chłopaków; zaczynało być głośno.
Ten i ów się obejrzał i uśmiechnął pobłażliwie.
— To hrabia Iwo funduje jakąś hecę na noc! — szeptano.
Przy stoliku piwo się lało. Twarze i oczy pałały. Józef na stole się wsparł i z obudzoną do figlów ochotą czekał tylko hasła, wpatrzony miłośnie w Iwona. To był jego nauczyciel swawoli wszelakiej i brat owej kuzynki — ideału. Miał dziwną słabość do tego człowieka, dawał mu się ciągać tam, kędy samby pewnie nie poszedł, wobec niego wstydził się być dobrym.
— Więc to było tak... — prawił Iwo, gdy dosyć już zebrał słuchaczów, a wypił za trzech. — Wybrałem się o zmroku nad rzekę na spacer. Pod wierzbami napotkałem jakąś dziewczynę i zaczęliśmy razem podziwiać wschód księżyca. Co było, to do historji nie należy, dosyć, że księżyc był wysoko, gdy miała już do syta spaceru. Odprowadziłem ją do domu! Pokazało się, że to wnuczka Maltasa, i stary natknął się na nas, gdyśmy pod bramą zamieniali pożegnalnego całusa. Ja go nie widziałem pociemku, no i ten gbur bez żadnego wstępu wpadł na mnie z laską. Wycofałem się w porę; sięgam do kieszeni, szukając jakiej zemsty, nieszczęściem miałem tylko flakon perfum. Ach, żeby choć jedno zgniłe jajko... nic! Więc tym flakonem rżnę go w łeb, bo stał wciąż i wymyślał mi od szubrawców. No, i chybiam... trafiłem w pannę. Robi się lament, jakby siedm pawi naraz wrzasnęło... Stary rzuca się z pałką do mnie, wołając policji... Rejteruję, obiecując powrócić i powrócę.
Audytorjum kładło się od śmiechu.
Iwo zwrócił się do Józefa:
— Idź, kup smarowidła, drąg i pędzel! Spotkamy się na rogu!
Michał pochylił się do towarzysza.
— Nie idź! — szepnął. — Usmaruje on ciebie!
Ale Józefek już był podpiły, a wtedy tracił równowagę i bywał uparty jak muł. Syknął, szarpnął się i wyszedł.
Pozostali pili i żartowali dalej, aż Iwo na zegarek spojrzał, mrugnął znacząco i wyszedł.
Michała już między nimi nie było.
Wesoła paczka skręciła na róg oznaczony, gdzie w załamie muru czekał już Józef z akcesorjami. Ruszyli dalej i Reni szepnął do Iwona:
— Pedel mnie widział z tą maźnicą!
— Głupstwo! — tamten, nucąc, odparł. — Cóż ty? Tchórzysz?
— Jeszcze czego!
Kamienica Maltasa już była widoczną. Rozstawili się w ulicy i nagle któryś zduszonym głosem wrzasnął:
— Pożar!
— Pali się! — powtórzył drugi, trzeci, na całej linji.
Józef pod oknem jednem stanął, pilnując. Nagle lufcik się rozwarł. Głowa starego wyjrzała. W tej chwili drąg się podniósł i pędzel ohydny przeszedł mu po twarzy.
Rozległ się krzyk zgłuszony, brzęknięcie szyby, potem alarm w całym domu.
Dręczyciele już niknęli w ulicy. Józef poskoczył za nimi, gdy w tem ktoś wypadł nań z bramy i drogę mu zagroził.
Rzucił tedy corpus delicti, odepchnął napastnika i popędził co tchu.
A pedel tymczasem zebrał flegmatycznie maźnicę i pędzel i zawrócił do mieszkania.
Nazajutrz Maltas wniósł swą skargę, rzucając podejrzenie na Iwona, którego wnuczka opisała. Wezwany, wyparł się. Niewinność jego utrwaliło zaręczenie pedla. Józef, wytrzeźwiony, więc pokorny, nie potrafił znaleźć wykrętu. Po raz już może dziesiąty organizator wykręcał się jego kosztem. Ofiarą był przyjaźni i wysoko pojętego koleżeństwa. Teraz zagrożono mu wydaleniem. Stał, jak na mękach, przed rektorem, który go karcił ostro, nazywał wstydem szkoły. Za rektorem stał Maltas, drżący z oburzenia. Gdy ten kończył, tamten zaczynał; pedel każdemu głową potakiwał w milczeniu, pełen uszanowania.
— Nie rozumiem pana! — perorował rektor. — Nie szanujesz swego stanowiska, jesteś ulicznikiem, niegodnym nazwy studenta, kształcisz się na cygana i awanturnika. Oto dziesiąty raz w ciągu dwóch lat czynisz mi wstyd i hańbę. Miałem wzgląd na młodość, swawolę, nie miałem sumienia łamać ci życia i karjery. Teraz miara się przebrała. Kąkol palić należy, zły przykład usuwać. Szanownemu obywatelowi należy się zadosyćuczynienie świetne i dam je, wykluczając pana z pomiędzy studentów.
Chłopak zzieleniał; zbyt hardy, by prosić łaski, stał jak słup i tylko w gardle go dławiło poczucie żalu za niesłuszną karę.
Maltas skorzystał z przerwy.
— Fe, to wstyd, to szkaradnie! — ozwał się. — Znałem rodzinę pana całą: ojca, ciotkę, wuja. Między nimi nie było nic podobnego. Może to pańskie arystokratyczne przez matkę stosunki nauczyły pana podobnych bezeceństw? Między nami za grzech się to uważa! Bo i co się panu stało? Napadać na biedną dziewczynę z porządnego domu, jak na ulicznicę! Mógł pan uczciwie do domu mojego przyjść i poznać ją. Przyjąłbym mile, syna takiego ojca, przez pamięć dla niego. Teraz i ja wykreślam pana z szeregu ludzi z którymi mogę obcować!
Józef poczerwieniał nagle.
— To fałsz! — wybuchnął. — Wnuczki pana nie zaczepiałem, ani w głowie mi to postało. Pamięci też ojca nie zhańbiłem niczem.
Pedel w milczeniu maźnicą poruszył.
— A toż co? — wskazał rektor.
— To był figiel niesmaczny, za który gotów jestem panu Maltasowi służyć satysfakcją, jakiej zażąda.
— Co? co?... Satysfakcja! — oburzył się filister. — Może pan myśli, że będę się pojedynkował? Ja nie szlachcic, ani pan... po ojcu! Ja się zdaję na sąd pana rektora! Jednakże, zdaje mi się, że ich dwóch było w tej sprawie.
— Jakto? — zagadnął rektor.
— Ten, co mi wnuczkę skrzywdził, i ten, co mnie obrudził. Tamtego chcę też mieć! Tamten gorszy, o, gorszy! I chytry, tego podsunął. Przysięgnę, że to jakiś panicz, który głupiego sobie wynalazł za szyld! To nie z własnej inicjatywy ten zrobił. Wierz mi, rektorze. Ja sądziłem niegdyś, znam się z tem! Ten schowany... winniejszy!
Józef usta zaciął, czując zbliżający się szturm.
— Był ktoś, co pana namówił? — zwrócił się do niego Maltas. — A co, zgadłem! To cały spisek paniczów na nas! Wyznaj pan!
— No, no... to ten był, co się wyłgał? Prawda? To ten był — pedel szepnął, oczami mierząc Józefa.
— Wyznaj pan! — rzekł rektor. — Przez wzgląd na twoją przyszłość powinieneś to uczynić. To już nie karcer ci grozi!
— A co? Milczy! — triumfował Maltas.
Józef głowę podniósł.
— Mogę mówić tylko za siebie. Winien jestem i przepraszam pana. Działałem w podnieceniu, — to jedno mam na swoje usprawiedliwienie. Zresztą nic nie wiem!
— Oho, wie, wie! — kiwał głową stary.
— Może i teraz mówisz pan w podnieceniu? — rzekł rektor. — Daję ci zatem trzy dni do namysłu. Spędzisz je w karcerze. Stamtąd powrócisz do nas, lub... odejdziesz od nas zupełnie. To zależy od pańskiej szczerości. Żegnam!
Józef skłonił się i wyszedł.
Gdy się drzwi za nim zamknęły, Maltas zażył tabaki i frasobliwie łysinę potarł.
— Jednakże żal mi go — zamruczał. — Pospieszyłem się z podaniem skargi. No, byłem pewny, że który z tych paniczów. To swoja krew, zmarnuje się. Źle się stało!
— Dobrze się stało! — poprawił rektor. — Ten jeden przykład opamięta wszystkich. Poczują, czem grożą ich zabawy!
Maltas głową pokręcił, w roztargnieniu się pożegnał i wyszedł, bardzo z siebie nierad.
Józef tymczasem nie powrócił do sali, lecz udał się do swego mieszkania i oznajmił gospodyni wypadek.
Rozdrażniony był, ale się nie tłumaczył.
— Skazany jestem na trzydniowy karcer, a może potem na wydalenie! — mówił, uśmiechając się z przymusem. — Wstąpiłem o tem powiedzieć, aby szanowna pani nie dziwiła się mojemu zniknięciu!
— Ach, mój Boże! — zawołała, ręce składając. — Przyślę panu obiad tam!...
I tyle. Wesoła Pepi, grająca na fortepjanie, zaśmiała się swawolnie.
— Zmalował pan coś srodze. Proszę opowiedzieć, jeśli to zabawne. Nudzę się dzisiaj!
— Opowiem za powrotem. Muszę się spieszyć! — odparł swobodnie.
W duszy jednak czyniło mu się ciężko.
Czuł, że grubą stawkę postawił i jest na progu zguby.
Gdy się znalazł samotny w pustej izbie tego uniwersyteckiego więzienia, gdy odespał noc przehulaną i zastanowił się chłodno, począł się wahać.
Iwo od dwuch lat był jego złym duchem.
Od tego czasu, gdy się lepiej poznali na wakacjach w domu jego rodziców, a dalekich matczynych krewnych Józefa, Reni był na nauce złego.
Wychowany we młynie, pod ostrym dozorem i wpływem surowych obyczajów, potracił powoli swe zasady i złudzenia, młodzieńczą świeżość.
Iwo drwił z jego nieświadomości, nauczył go palić, hulać. Aby się wyrwać na noc do socjusza, okłamywał ciotkę, przed egzaminami omal nie został na kursie, raz nadużycie ciężko przechorował.
Idealista z natury, zabijał dobre w sobie, nie z temperamentu, ale z ambicji, by tamtemu sprostać; umyślnie do wybryków przeróżnych podniecał się piciem nad miarę.
Głowę miał słabą — i gdy trzeźwy często odczuwał swój upadek i postanawiał przestać, pijany robił się zupełnie szalonym, niewolniczo Iwonowi posłusznym.
Trzeźwy też tłumaczył swój stosunek z urwisem miłością dla jego siostry, szały swe — jej chłodem, który go rozpaczą napełniał.
Miłość to była godna młodzieńczej wyobraźni. Tylko w głowie idealisty mogła mieć grunt i żyć nadzieją.
Panna to była bogata i piękna, światowa i zalotna. Bawiła się nim, może lubiła go za dowcip i delikatne usługi.
On był jeszcze w tym wieku, kiedy się zdaje, że świat do chcącego należeć musi i będzie.
Wierzył, że ona go pokocha, bo on miłuje.
Z tą wiarą służył jej, jak królowej, uczył się, zdobywał karjerę i czekał.
Na zydlu w karcerze ułożył tedy dla niej wiersz, potem go uwiecznił na ścianie w melodji, szybko ołówkiem nakreślonej, potem odśpiewał go, patrząc na rynek przez kraty w oknie. Czuł się jej bliższym, gdy za brata cierpiał niewinnie.
Zmierzch zapadł prędko. Pozbawiony światła, Józef pół drzemał, pół marzył. Nie nudził się nigdy sam sobą. Między ludźmi swawolny i żywy, wyrobił to w sobie pracą; w samotności pozwalał fantazji hulać, fantazji artysty i marzyciela.
Przestrzeń, czas, osoby bywały wtedy sługami jego myśli bujnych. Snuł sobie przyszłość złotą, dolę rozmaitą, wedle chwilowych wrażeń.
Nie bał się życia i wierzył, że nie ono jego, ale on je ułoży sobie wedle upodobania.
Przedewszystkiem przedstawił sobie pierwsze wstępne spotkanie z kuzynką.
Przyjedzie, stanie w hotelu z damą do towarzystwa. Angielką, lub z ojcem. Iwo go wnet kartką zawiadomi i on tam pójdzie, strojny, z bukietem w ręku. Jakże mu serce bije!
Spojrzy na nią, jak czciciel na bóstwo, i kwiaty odda — nic nie rzeknie.
A ona mu rękę poda, może pocałować pozwoli ze swym sfinksowatym uśmiechem i powie, że mu dziękuje za brata.
Potem kwiatek jeden oderwie i do stanika przypnie, a resztę do wazonu włoży. Potem mu spacer zaproponuje po sprawunki... Ile on tych sprawunków i posyłek załatwił, jaki się dumny czuł! Ach!
Jej łaskawość nie sięgała nigdy dalej; używała go dla swej wygody, ale on to sympatją nazywał, bo mu raz przecie rzekła, że po latach zaledwie wierności... zaufa!
Rozmawiali rzadko z sobą. Ona była małomówna; on, frant i zdolny do nielada jakiej szermierki językowej, wobec niej głupiał ze szczętem. Uwielbiał, czcił i milczał.
Miewał jednak niekiedy reakcje. Po jej odjeździe, gdy przetrawił wrażenia, bieg tych godzin razem spędzonych, widział, że o krok dalej nie postąpił. Wtedy opadała go czarna rozpacz i bunt. Chłód jej podniecał go. Idealistę zadowolniłaby serdecznem słowem lub spojrzeniem — odjeżdżała zawsze chłodna, trzeźwa, dumna.
On z rozgorzałą głową powtarzał sobie, że tak żyć nie może, przeklinał ją, szedł hulać na złość sobie; gdy otrzeźwiał, rozpoczynał znowu o niej śnić i myśleć.
Michał, który powiernikiem jego był, nie wierzył w jakąkolwiek przyszłość tego uczucia; wątpliwości jego jeszcze jeden cierń dodawały i tylko przyjaźń z Iwonem żywiła nadzieję. Teraz, jeśli go wypędzą, Iwo mu nie zapomni przysługi, dopomoże!
Powoli w tem marzeniu szalonem przesuwać się zaczęły obrazy cudne. Będzie się kształcił na artystę, zdobędzie sławę; kuzynka będzie mu natchnieniem, mistrzynią; odda mu swą rękę, a on jej wszystko rzuci pod stopy; swe laury, duszę, życie.
I z tem zasnął na twardym zydlu w karcerze, gdzie siedział za figiel uliczny, zagrożony wydaleniem — w przededniu zwichnięcia karjery.
We śnie był mocarzem potężnym!
Zbudził się nazajutrz głodny, z bolącemi bokami. Spojrzał: stróż mu przyniósł chleb i wodę; profesorowa zapomniała obietnicy i nikt z kolegów go nie poratował.
Poczuł się nagle małym, biednym, bez wsparcia — i widmo utraty stanowiska wypełzło ohydne w myśli.
Z rękami wsuniętemi we włosy przesiedział parę godzin, bijąc się z myślami.
Wreszcie otrząsnął się, wstał, zjadł chleb, wypił wodę i zaczął gwizdać.
— No i cóż! Zginąć trzeba, to trzeba! — zamruczał.
Nie zawahał się w postanowieniu milczenia ani na sekundę.
Dzień ten jednakże był dłuższy i cięższy do przebycia. Zamożniejsi przekupywali stróża, dostawali książki i papierosy; dla niego, biednego, cerber był nieubłaganym.
Izba duszna była i ciasna. Józef chodził po niej aż do zawrotu w głowie, potem klął, to śpiewał naprzemian; na drugą noc snu mu już nie starczyło. Coraz czarniejsze opadały go myśli. Nad ranem dostał gorączki i dreszczów.
Trzeciego dnia nie wstał z zydla i chleba nie wziął do ust; wieczorem był już zupełnie chory. Stróż poszedł z raportem do rektora.
Zwierzchnik zrazu nie uwierzył.
— Udaje, błazen! — burknął i stróża z niczem odprawił.
Ale w parę minut namyślił się przecie, wziął kapelusz, laskę i poszedł sam naocznie sprawdzić wypadek.
Karcer był na trzeciem piętrze i stary dość miał fatygi, zanim się tam dostał.
Stróż mu świecił latarnią, pomagał ramieniem. W izbie, na widok światła, Józef siadł na zydlu, mrużąc oczy i ściskając dłońmi bolące skronie. Rektor stwierdził, że niesłusznie go o udawanie posądzał, i uczuł wyrzut sumienia.
— Co to panu? — spytał.
— Nie wiem! W uszach mi dzwoni i głowa pęka.
— Ano, to doktora trzeba. Zbierz pan siły i chodź ze mną. Oto skutek waszych hulanek!
Z zasady wszystko morałem kończył.
Zaczęli zstępować powoli. Stróż chłopaka prawie niósł. W dziedzińcu wsadzono go do dorożki.
— Lecz się pan starannie — rzekł mu rektor na pożegnanie — a gdy wyzdrowiejesz, przyjdź do mnie. Bardzo mi przykro, ale pana lekkomyślność tu zaprowadziła. No, ruszaj!
Przez czas kilkodniowej swej choroby Józef uczynił nad ludźmi wiele spostrzeżeń, poczuł też bardzo brak rodziny.
Profesorowa wprawdzie dawała mu ziółka i rosoły, ale on właśnie miał wstręt do jadła i nie odczuwał wdzięcznie tej troskliwości. Współlokator, ze zwykłą mężczyznom przy chorych niezaradnością, wędził go dymem tytuniu i ofiarowywał się czytać kursy, gdy biedak w zbolałej głowie nie mógł jednej myśli pomieścić.
Panny po całych dniach grały na fortepianie ćwiczenia, sprzeczały się z sobą, lub trzaskały hałaśliwie drzwiami.
Kanarek obok w salonie i dzwonek z drugiej strony pokoju dopełniały całości udręczenia. Czasami chory jęczał i zrywał się, by uciec gdzieindziej; ale Adam Konarski występował z protestem:
— A co? Nudno ci? Poczekaj, dam ci lampę i gazetę. Poczytaj trochę!
— Oj, te baby i ten ptaszek! Moja głowa! — stękał nieborak, opadając na posłanie.
Na domiar nieszczęścia, profesorowa zawiadomiła ciotkę. Maricowa, bardziej z ciekawości, niż ze współczucia, zjawiła się pewnego dnia i zasiadła u łoża, jak uosobienie zgryzoty i niedoli.
— Źle nam jest, coraz ciężej! — biadała. — Zboże drogie, oszukują, sypią piasek. Mąkę coraz trudniej zbyć. Nikczemny Tannus, ten infamis, fuszer z wiatraków, między piekarzami na nas oszczerstwa szerzy. My mamy piasek sypać, my? Żeby sobie kamienie popsuć? Słyszane to?
Józef wzdrygał się na głos wrzaskliwy, na potok treści słów mu zupełnie obojętnej.
— A przytem te kradzieże! — biadała dalej, ocierając pot z twarzy. — Złapałam onegdaj magazyniera na deficycie; on to na szczury składa; znam ja te szczury. Dałam Janowi, dałam! Nie dostanie tytuniu, aż się to wróci, bo ruina i tak stoi u drzwi naszych... głód, bankructwo! Wypędziłam magazyniera, kontrolera, dwóch stróżów; trzeba personel ograniczyć. Mniej sług, mniej złodziei. Przybyła i tak jedna gęba do karmienia. Mój Boże!
Józef był bliskim omdlenia — milczał.
— Musiałam wziąć na wychowanie sierotę po siostrze Jana. Z wielkiego miasta to mi spadło... fiu, fiu... jakie strojne! Twoja matka tylko jedna w naszym rodzie miała takie falbanki; no, ale ona to co innego! Zaraz też to wykreśliłam z użycia! Mnie stać ledwie na perkalik i na grube sukno. Musiałam oporządzić... i tyle pociechy. Teraz jadę do Maltasa; on mi nastręczy niedrogo cieślę... Ach! Boże! Grosz, jaki zostanie, pożerają reparacje! Czuję, że prędko umrę!
— Oj, pewnie, jeśli już ciotka sierotom daje oporządzenie! — pomyślał Józef.
Pożegnała go, ale od drzwi wróciła.
— Aha, mam jeszcze i dla ciebie miłą nowinę: ze Śląska był list!
Zrobiła pauzę oratorską, śledząc wrażenie.
Chory szeroko oczy rozwarł, oczy biedne, o krwią nabiegłych białkach, i wlepił je z trwogą widoczną w twarz swej dręczycielki.
— Domyślasz się, co ten list zawiera. Już to obadwa wyrodziliście się na wstyd nazwisku! Dyrektor pisze, że Piotruś, zamiast się kształcić, hula i gra w karty udając panicza. On szubrawiec, a ty lekcje skrzypiec bierzesz. Bardzo pożyteczne i praktyczne! I oto co zostało z Renich! Lada chwila i Piotruś nam spadnie. Odarty i pokorny, póki w pierze nie obrośnie. A za nim przyczołgają się jego dłużnicy. I płać, płać! Chryste Panie! Ile ja pieniędzy dołożę do tej sumy, zleconej mi przez nieboszczkę Adolfową! Całe życie pokuty za głupią litość! I ty masz sumienie dziesiąty procent brać! To bezecne! I to Reni, Reni!
Z temi słowy wyszła już naprawdę. Józef wtulił głowę w poduszkę i płakał jak dziecko.
Utrapień za wiele się zebrało.
Odwiedzali go też koledzy, długo i szeroko rozprawiając o wypadku. Zgadzali się na jedno:
— Szelma Iwo! Frant, jakich mało! A to sianem się wykręcił! No, zuch!
Reni nie był tego zdania, ale potakiwał. Gorzko mu było, że Iwo się nie pokazywał; dla niego był to zawód okropny.
Zpoczątku lada chwila spodziewał się go, potem wstydził się za niego i tłumaczył nawet przed innymi. W duszy miał ferment.
Ostatniego dnia, gdy się już zwlekał i po stancji się suwał, przyszedł Michał. Obejrzał go okiem medyka i zaczął mówić o słocie, grzejąc plecy u pieca.
— Co z tego będzie? — zagadnął wreszcie.
— Z deszczu?... Błoto! — odparł Józef, udając, że dalej mówi o pogodzie.
— A pewnie. Kto ma dziurawe buty, niech je łata!
— Ja mogę chodzić boso. Najmę się za frotera.
— Nie wiem, czy umiesz zaprawiać podłogi.
Umilkł i po chwili spytał:
— Jutro będziesz u rektora?
— Jutro.
— Maltas już ci wyprosił darowanie.
— Skąd wiesz?
— Od jego wnuczki. Daję jej korepetycję.
— Tak? Ano, to dobrze. Pójdę staremu podziękować.
— Warto. Bo chociaż żart zabawny, ale prawda byłaby gorzką. Cóż Iwo? Był u ciebie?
— Nie, on taki roztrzepany... zapomniał!
— Jestem także sławny z dystrakcji, a jednak nie darowałbyś mi zapomnienia. Ale to zwykłe. Darowujemy wszystko tym, których sami ubraliśmy w różne cnoty, aby upozorować przed rozumem bezsensowną sympatję!
Znowu zamilkł i rozmyślał z brwią zmarszczoną.
— Wiesz co, stary? Muszę ci coś powiedzieć; czuję, że to będzie niedźwiedzia przysługa. Podły obowiązek przyjaciela... otwieranie oczu niepragnących tej operacji! No, głupstwo! Klnij mnie... wolę to, niż wiedzieć, że cię wystrychnąć chcą na dudka!
Józefowi krew zamarła. Znał Michała, że o byle co nie czyni takiego wstępu.
— No, gadaj! Traktujesz mnie jak histeryczkę!
— Iwona siostra zamąż idzie!
— Cha, cha, cha! Tylko tyle! — zaśmiał się hałaśliwe Józef, odwracając się i coś nieistniejącego podnosząc z ziemi. — A za kogo?
Zająkał się przy tem pytaniu.
— Za krewnego. Wiesz, ten Henio!
— Aha, pamiętam. Gruby, kędzierzawy... dobry chłopak. Bywał u nich często. No... i to już pewne?
— Po Nowym Roku ślub.
— Kto ci mówił?
— Matka. Pytałem się dzisiaj Iwona... Potwierdził. Zastrzegł jednak, że na weselu nie będzie; zapewne się boi, żebyśmy się nie wprosili!
Józef znowu roześmiał się hałaśliwie. Silnym się uczuł nagle.
— Wyjdźmy! — rzekł. — Chce mi się zabawić.
— Chce ci się płakać!
— Broń Boże! — oburzył się, odwracając oczy od towarzysza.
— No, więc pomówmy rozsądnie. Iwo nie jest dla ciebie towarzystwem, — jeżeli chcesz zostać człowiekiem.
— Nie będę już człowiekiem... nigdy, nigdy! — wybuchnął Reni. — Poco? Dla kogo?
— Dla siebie chociażby! Dla kogo?... Życie długie; znajdzie się ktoś, co tego wart.
— Nazwiesz mnie kpem, jeżeli kiedykolwiek pokocham jeszcze! Jeżeli chodzi o marnowanie czasu, wolę pić! Rozpiję się!
Potem nagle stanął i spokojnie dodał:
— Dziękuję za ostrzeżenie. To zdrowo!
Kipiało w nim: wstyd, upokorzenie, ból, rozczarowanie.
Michał znowu plecy grzać zaczął i powoli, z namysłem rzekł:
— Bardzo szanuję kobiety i do pewnego czasu każdą traktowałem jak anioła. Nie udało mi się jednakże z niemi. Lubiły się mną chwalić przed starszemi, między sobą żartowały. Wszystkie moje kochania rwały się, każdy mnie ubiegał. Wtedy jedna z życzliwych mi starszych, a jednak wesołych, rzekła:
— Panie, czy pan zna Genezę?
— Znam. Cóż z tego?
— Nie zmieniaj pan natury rzeczy.
— Jakto?
— Ano: Bóg stworzył mężczyznę, a z żebra jego niewiastę. Ona to dotąd czuje i nie lubi, gdy mężczyzna traktuje ją, jakby on z żebra jej powstał. Niech czuje, żeś pan starszy... koniecznie! Rozumie pan?
— Rozumiem!
Józef zaczął słuchać uważniej.
— Cytuję to zdanie dlatego, że pochodzi od kobiety i żem potem wielekroć stwierdził jego słuszność. Zdaje mi się zaś, że tobie posłużyć może nadal. Nie umiemy się brać do rzeczy!
— Spytam i ja o to której! — zaśmiał się Józef.
— Ba, wątpię, czy spotkasz równie szczerą! Ogół zdanie to uważa za śmiertelną obrazę. Raczej zastosuj w praktyce!
— Nie chcę, nie chcę! Żadnej praktyki, nigdy! Chodźmy!
— Gdzie?
— Lepiej się czuję. Odbędę dzisiaj rektora. Jutro do roboty się wezmę. Trzeba tęgo pracować.
— Cieszy mnie to. To znak, żeś kochał tylko fantazją! Wyzdrowiejesz prędko.
Po chwili meldował się Józef u swego zwierzchnika. Wprowadzono go do gabinetu.
Rektor wskazał mu krzesło i zaczął od pytania o zdrowie.
— Dobrze mi jest. Mógłbym już jutro powrócić do nauki, lecz powrócić mi nie będzie wolno.
— To zależy od pana. Proszę mi opowiedzieć rzetelny przebieg owej niefortunnej awantury, żadnego szczegółu nie pomijając. Skąd powstała myśl haniebnego ekscesu?
Józef, nieprzygotowany do takiego zwrotu, milczał chwilę, układając bajkę. Rektor nań patrzył z uśmiechem.
— Więc — przynaglił.
— Otóż tak było. Wypiłem za wiele i coś mi do głowy strzeliło. Pan Maltas mnie spotkał dnia poprzedniego i nie przywitał. Wziąłem to za obelgę, postanowiłem zadrwić. Kupiłem smarowidło, pędzel, i poszedłem...
— Sam jeden?
— Tak.
— Za pozwoleniem, proszę, ja to lepiej opowiem. Przyszedł pan do hali literatów z medykiem, swym krewnym, bardzo porządnym chłopakiem. Po chwili przyłączył się do was hrabia Iwo i kilku innych. Hrabia Iwo opowiedział brutalną scenę, która wam się mocno podobała; potem posłał pana po ową smołę. Zeszliście się na rogu, przy sklepie żelaza, i ruszyliście w pięciu. Teraz może pan dalej opowiadać. Pomogłem pana pamięci!
Józef milczał. Rektor wyszedł z za biurka, wziął go za guzik od surduta i palcem kiwając, mówił dalej:
— Słuchaj pan: byłem i ja w swoim czasie studentem; wiem, co solidarność. Jednakże wszelka rzecz powinna mieć granice. Wolno panu dla kolegi odsiedzieć kozę, nie wolno lekceważyć własnego losu. To się czyni dla matki, dla zasady, dla wiary... dla niczego więcej. Ten raz ujdzie panu, dlatego, żeś bardzo młody i obałamucony; ale to raz ostatni. Wzamian wymagam od pana słowa honoru, że do kompanji tej już nigdy nie staniesz. Zgoda?
— Zgoda, panie rektorze. Ja sam się już opamiętałem. Ale mogę spytać, kto nas zdradził?
— Owszem, nikt ze studentów. Dwie dziewczyny. Wnuczka Maltasa pokazała mu na wystawie fotografję swego napastnika, którą on mi przyniósł, a córka dzierżawcy hali opowiedziała pedlowi waszą rozmowę. Maltas prosił mnie za panem. Czynię to z przyjemnością, bo mi żal młodego. Idźże pan z dobrą myślą, a o słowie danem pamiętaj!
Józef się cofał uszczęśliwiony, gdy sobie rektor przypomniał, że nie zakończył morałem. Odwołał go.
— Pamiętaj pan też — rzekł — iż zły przykład jest kroplą wody, a świdruje skały. Pan zaś nawet skałą nie jesteś, ale podatną, wrażliwą naturą, więc zginiesz, jeśli sobie własnych zasad nie urobisz! No, no, żegnam!
Józef jeszcze raz podziękował i uciekł jak zmyty.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.