Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Chory szeroko oczy rozwarł, oczy biedne, o krwią nabiegłych białkach, i wlepił je z trwogą widoczną w twarz swej dręczycielki.
— Domyślasz się, co ten list zawiera. Już to obadwa wyrodziliście się na wstyd nazwisku! Dyrektor pisze, że Piotruś, zamiast się kształcić, hula i gra w karty udając panicza. On szubrawiec, a ty lekcje skrzypiec bierzesz. Bardzo pożyteczne i praktyczne! I oto co zostało z Renich! Lada chwila i Piotruś nam spadnie. Odarty i pokorny, póki w pierze nie obrośnie. A za nim przyczołgają się jego dłużnicy. I płać, płać! Chryste Panie! Ile ja pieniędzy dołożę do tej sumy, zleconej mi przez nieboszczkę Adolfową! Całe życie pokuty za głupią litość! I ty masz sumienie dziesiąty procent brać! To bezecne! I to Reni, Reni!
Z temi słowy wyszła już naprawdę. Józef wtulił głowę w poduszkę i płakał jak dziecko.
Utrapień za wiele się zebrało.
Odwiedzali go też koledzy, długo i szeroko rozprawiając o wypadku. Zgadzali się na jedno:
— Szelma Iwo! Frant, jakich mało! A to sianem się wykręcił! No, zuch!
Reni nie był tego zdania, ale potakiwał. Gorzko mu było, że Iwo się nie pokazywał; dla niego był to zawód okropny.
Zpoczątku lada chwila spodziewał się go, potem