Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

raz przecie rzekła, że po latach zaledwie wierności... zaufa!
Rozmawiali rzadko z sobą. Ona była małomówna; on, frant i zdolny do nielada jakiej szermierki językowej, wobec niej głupiał ze szczętem. Uwielbiał, czcił i milczał.
Miewał jednak niekiedy reakcje. Po jej odjeździe, gdy przetrawił wrażenia, bieg tych godzin razem spędzonych, widział, że o krok dalej nie postąpił. Wtedy opadała go czarna rozpacz i bunt. Chłód jej podniecał go. Idealistę zadowolniłaby serdecznem słowem lub spojrzeniem — odjeżdżała zawsze chłodna, trzeźwa, dumna.
On z rozgorzałą głową powtarzał sobie, że tak żyć nie może, przeklinał ją, szedł hulać na złość sobie; gdy otrzeźwiał, rozpoczynał znowu o niej śnić i myśleć.
Michał, który powiernikiem jego był, nie wierzył w jakąkolwiek przyszłość tego uczucia; wątpliwości jego jeszcze jeden cierń dodawały i tylko przyjaźń z Iwonem żywiła nadzieję. Teraz, jeśli go wypędzą, Iwo mu nie zapomni przysługi, dopomoże!
Powoli w tem marzeniu szalonem przesuwać się zaczęły obrazy cudne. Będzie się kształcił na artystę, zdobędzie sławę; kuzynka będzie mu natchnieniem, mistrzynią; odda mu swą rękę, a on jej wszystko rzuci pod stopy; swe laury, duszę, życie.
I z tem zasnął na twardym zydlu w karcerze, gdzie