Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Michał oblał się krwawym rumieńcem. Józefa żal wziął za bolesny żart.
— Daruj bracie! — rzekł Józef, wyciągając dłoń.
— Ależ mniejsza! Żartuj, bom głupi. A cóż, dobrze ci w nowem schronieniu?
— Jak w niebie. Miałem ci właśnie za tę przysługę podziękować. Stara gotowa do nieba, matrona z książki. Adam wygodny kompan; wygodnie, jak u rodziców w gnieździe.
— A panny?
— No, ta mała podlotek jeszcze! Starsza, ta Pepi, wesoła dziewczyna.
— Cóż zaglądaliście sobie w oczy?
— Nie. Parę razy chodziliśmy na przechadzkę; wieczorem niekiedy grywamy na fortepianie, ale nie mówiliśmy nigdy o sobie. Lubię ją za werwę i wesołość. Na święta urządzamy teatr amatorski. Boże, co za życie i ruchliwość w tej dziewczynie!
— Tak! — lakonicznie potwierdził Michał. — A Gucio tam bywa?
— Bywa. Ostatecznie ja tam bywam rzadko. Wychodzę rano na kursy. Po obiedzie mam parę godzin korepetycyj, wieczory spędzam u Łukasza.
— Bawi jeszcze ten oryginał?
— Wczoraj już nie zastałem psa w jego gołębniku. Musiał odejść. Szkoda! Widziałeś go kiedy?
— Widziałem w oberży zamiejskiej. Siedział na