Przejdź do zawartości

Na fali/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Na fali
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

— Gdzie cię bogi niosą?
— Nie bogi, ale nogi. Szukam mieszkania.
— No, a ciotka?
— Wypędziła. Od wczoraj opadły ją różne choroby: reumatyzm, migrena, jakieś niepowodzenie we młynie i złe humory. Rzekłem coś, że daleką mam drogę do uniwersytetu, więc mi kazała iść precz.
— Mógłbyś u profesorowej Ogickiej zamieszkać, ale we dwóch w jednej stancji.
— Kto tam? Adam Konarski?
— Tak.
— A drogo?
— Dwieście. Drogo, ale wygodę mieć będziesz, opiekę i towarzystwo.
— Są tam panny podobno?
— Dwie: córka i kuzynka. Boisz się panien?
— Uchowaj Boże!
— Zresztą te zajęte gdzieindziej. Sama gospodyni będzie ci jak matka. Zacności kobieta!
— Można spróbować. Chcesz mnie wprowadzić?
— I owszem, chodźmy.
Zwrócili się wstecz i ruszyli, gwiżdżąc.
Koledzy byli i trochę krewni. Jeden przysadkowaty, blondyn, drugi brunet średniego wzrostu, tęgi, o twarzy tryskającej zdrowiem i dobrym humorem, niedbały o swój wygląd, trochę niezgrabny, z pięknemi oczami, które jedne zdobiły jego twarz i poważnym wyrazem stanowiły kontrast ze śmiechem reszty rysów.
Szli po pięknym, starożytnym bruku, wzdłuż starych kamienic, a wokoło jesień pogodna złociła ściany i ulice, krasząc miasteczko małe i ciche, sławne swem pięknem położeniem w górach, rzeką bystrą, starym uniwersytetem, farą i figlami młodzieży szkolnej.
Z rynku skręcili w boczną uliczkę, zupełnie cichą i pustą i zadzwonili do drzwi, oznaczonych godłem: „Pod snopem.“
Pokojówka otworzyła i z miłym uśmiechem spytała blondyna:
— Pan do panicza? Wyszedł.
— Do pani, duszko.
Wprowadziła ich tedy do saloniku i znikła; kandydat na pensjonarza rozejrzał się.
— Filistry! — szepnął do towarzysza.
Tamten grymasem nakazał mu milczenie.
Salonik był spory, meble ustawione symetrycznie, białe firanki, kwiaty w doniczkach, fortepian otwarty. Z za jednych drzwi odzywał się chichot swawolny, z za drugich brzęk talerzy. Kanarek śpiewał w oknie.
Nareszcie z jadalni wyszła kobieta niemłoda, otyła, o twarzy, wyrażającej wielką dobrotliwość i upodobanie spokoju.
Powitała serdecznie jednego z chłopców.
Ten pośpieszył z prezentacją:
— Mój kolega, prawnik, Józef Reni, pragnie zostać lokatorem szanownej pani.
— Bardzo mi przyjemnie poznać pana. Tyle dobrego o nim słyszałam. Pan u ciotki dotąd mieszkał?
— Tak, pani, ale kurs miałem za daleki.
— Ode mnie bliski; ale czy sobie pan nasz dom upodoba? Żyjemy skromnie, ale teraz taka drożyzna, mniej dwustu brać nie mogę i we dwóch panowie mieć będą jeden pokój. Całe utrzymanie, opranie, światło, usługa.
Józef, siedzący na brzegu krzesełka, uśmiechnął się wesoło.
— Bardzo mało wymagam i niewiele chyba pani sprawię kłopotu — odparł uprzejmie — chciałbym zaraz się sprowadzić; a oto zadatek. Będę punktualnym.
— Ależ wierzę, wierzę. Panowie może obiadek przyjmą?... Zaraz będzie! Proszę, panie Michale.
— Dziękuję; w domu na mnie czekają.
— Ja zaś po manatki ruszę, aby wieczór mieć swobodny. Uszanowanie łaskawej pani.
Skłonili się i wyszli.
W sieni spotkali wysoką, zgrabną dziewczynę, która, coś nucąc, przerzucała nuty w tece. Skłonili się znowu i znaleźli się wreszcie na ulicy.
— Kto to? — zagadnął Józef.
— To córka. Niedawno wróciła z pensji. Szykowna dziewczyna i wesoła. Zakochasz się.
— Ja! — ruszył Józef ramionami. — Gdybym zakochany chociaż nie był!
— Ach, prawda, kuzynka. To inny typ. Sądzę, że byłaby dla ciebie fatalną.
— Czemu?
— Bo ty lubisz w kobiecie umysłową wyższość, serdeczną ciszę i powściągliwe obejście. Nie będziesz jej cenił, jeżeli nad tobą i nad sobą nie zapanuje. Znamy się od dzieci. Marzyciel jesteś, pomimo sprzecznych pozorów. Taby cię zgubiła... Ostrożnie z imienniczką.
— Józefa jej na imię?
— Tak, Pepi! Zresztą... i ona nie wolna.
— Któż to?
Nomina sunt odiosa! No, do widzenia! Przyjdź mi opowiedzieć swoje pierwsze wrażenia.
Józef wsiadł do dorożki i kazał się wieźć do młyna. Woźnica, nie pytając dalej, konie zaciął.
Zjechali nad rzekę, ujętą w brzegi z kamienia, pełną gabarów, ciężkich, ładownych barek, malutkich parowych statków.
Ulica roiła się tłumem pracowitym i handlowym, na bulwarze spacerowały eleganckie damy. Miasto wrzało ruchem i gorączkowem życiem. Dalej było już ciszej. Bulwar zastępowała szosa, mrowie ludzkie: młodzież z wędkami lub książką, bony z dziećmi, chorzy lub samotni przechodnie. Domy były coraz mniejsze, coraz częściej zieleniły się ogrody, bielały parkany, rozciągały się place puste, zawalone drzewem, lub składy cegieł i węgla. Wreszcie poza pustemi ogrodami, kędy się pasły krowy, ukazała się samotna budowla, obszerna, sczerniała od lat i dymu, otoczona mniejszemi domkami, a dokoła niej rozlegał się głuchy szum i łoskot wody.
Rzeka w tem miejscu przyjmowała dopływ górski, który z impetem wpadał na szczeble olbrzymiego koła, zajmującego całą szerokość potoku, ujętego w tamy i groble. Motor poruszał się na pozór leniwie, ale od niego szły do budowli osie potężne i obracały szalonym pędem setki kół, walców, trybów, kamieni, a wszystko to warczącym hukiem napełniało powietrze.
— Do biura? — spytał dorożkarz.
— Nie, do mieszkania.
Woźnica skręcił w bok i stanął pod werandą, winem oplecioną; na trawniku, starannie utrzymanym, kwitły późne sztamowe róże, astry i rezeda; domek drewniany, biało tynkowany, świecił czystością. Od ganku rozchodziły się brukowane ścieżki: do obór w prawo, do warsztatów w lewo, do biura i młyna prosto.
Józef wysiadł i do wnętrza wszedł. Szklanej czystości były ściany, sprzęty, podłoga; ale pustka i chłód wiały z symetrji mebli, z obić, nieprzeciętych żadnym obrazkiem, z głuchej ciszy całego domu.
Na odgłos kroków młodzieńca wyjrzał z kredensu stary, zgryźliwy sługa, ale patrzał tylko na ślady jego stóp po podłodze i wnet wyszedł ze szczotką i ścierką i jął sprzątać zawzięcie.
— Pani w domu? — spytał go Józef.
— W ogrodzie zajęta.
— A pan?
— W kantorze.
Zwykle tak było. Małżonkowie schodzili się tylko na posiłek i wieczorną pogawędkę. Jadali bardzo nędznie, rozmawiali tylko o cyfrach, całe życie jedną namiętnością opanowani: robieniem majątku, mnożeniem pieniędzy.
Józef szybko złożył swe manatki w kuferek i kazał je służącemu umieścić w dorożce. Potem, gwiżdżąc, poszedł w stronę młyna, do drzwi z napisem: „Kantor.“ Zajrzał, gotów się cofnąć w razie zetknięcia z innymi interesantami, ale wuj był sam. Stary, siwy, trochę zgarbiony, siedział za biurkiem i sumował cyfry w wielkiej księdze. Czarna czapeczka przykrywała jego łysą głowę. Twarz miał zmarszczoną, zawsze zafrasowaną i z pozoru, a raczej z umysłu nieroztropną. Sam technik z powołania, ożeniony z dziedziczką młyna, zachował wobec niej na zawsze uległość, jakby był podwładnym. Stał się jej echem, śladem i cieniem przez całe życie. Wreszcie zrobili się do siebie zupełnie z upodobań i celów podobni, rozumieli się bez słów, znali swe myśli, odgadywali się spojrzeniem, a bezdzietni — ukochali pieniądze.
Józef wszedł z uśmiechem.
— Przyszedłem pożegnać wuja — rzekł — i rozmówić się o interesach. Dostałem mieszkanie w mieście, dziękuję więc wujowi za gościnność i przepraszam, jeślim dokuczył.
— Mieszkanie drogie, co? My bardzo biedni!
— Nie proszę przecie wuja o wsparcie. Stypendjum opędzi mi te wydatki. Będę tylko prosił, aby od sumy, którą mam u wuja zapisaną mi przez babkę, wypłacono mi procent.
— Procent?... Od jakiej sumy?... Nie pamiętam... Było tam coś, ale Piotruś, twój brat, stracił. Bez niego nic nie postanowię. On starszy, rozmówcie się z nim.
— Żartuje wuj. Mam w kieszeni weksel wuja, dany babce, a mnie przekazany. Mógł Piotruś stracić; mnie nic do niego, a jemu nic do mnie. Jaki procent da mi wuj?
— Hm... procent? Uczciwy... pięć!
— W takim razie proszę o kapitał; mniej niż na dziesięć procent nie zostawię.
— To, to, to... lichwa! — wyjąkał stary, kręcąc się na stołku i wyłamując palce ze stawów.
Ruchem tonącego pocisnął dzwonek i wchodzącemu chłopcu rzucił rozkaz:
— Biegnij... proś pani!
Józef odwrócił się do okna, gryząc wargi w tajonym śmiechu. Bawił go ten przestrach sknery.
— A ten weksel? Pokaż go! Może przedawniony?
— Pilnowałem formalności. Wyraźny jest.
— Na moje imię? Co?
— Solidarnie z ciotką: Małżonkowie Jan i Joanna z Renich Maricowie.
— Hm, hm! — mruknął stary, wyzierając oknem.
Ciężki chód i sapanie rozległo się w sieni i do biura wtoczyła się kobieta niemłoda, czerwona na twarzy, w fartuchu sinym i rozdeptanych pantoflach. Pomiędzy nią i Józefem były cechy rodzinnego podobieństwa: te same grube rysy, zdrowie, szerokie kości, ciemne, piękne oczy. Tylko, że kobieta, miast wesołości chłopaka, miała zapalczywość i niepokój w wyrazie całego oblicza.
— Co to? Jedziesz od nas? — zagadnęła.
— Jedzie i procentu wymaga — odpowiedział mąż.
— Procentu? Co? Za co? Jakiego?
— Od sumy, legowanej przez nieboszczkę Adolfową Reni. Weksel solidarny.
— Aa... — zawahała się sekundę. — No, kiedy inaczej nie można... obiecać mu procent.
— Piąty.
— Naturalnie, na te ciężkie czasy.
— On chcę dziesiąty, albo kapitał.
— Co? On? Bój się Boga, to warjat! Pięć, i ani grosza więcej.
— Ja też nie obstaję przy procencie. Wiem, że wujostwu ciężko tyle płacić. Przyjmę kapitał.
— Żeby prześwistać, jak Piotruś, z dziewkami i szulerami. Nie dam! Włócz mnie po sądach!
— Dobrze, ciociu! — odparł Józef, kierując się ku drzwiom.
Małżonkowie spojrzeli po sobie. Firmą byli dawną, znaną z rzetelności, nigdy nie protestowano ich podpisów. Obudziła się w nich ambicja kupiecka.
— Józef, poczekaj-no! — zawołała pani Joanna.
Wrócił trochę schmurzony.
— Gdzież się wynosisz?
— Do profesorowej Ogickiej.
— Pi, pi! Takie zbytki! Miałbyś gdzieindziej o połowę taniej i nasbyś nie potrzebował tak krwawo krzywdzić. Ja ci wyszukam inne mieszkanie, dopomogę po matczynemu.
— Dziękuję, ciotko, ale dałem już słowe.
— A zadatek? — spytał stary.
— I zadatek. Zresztą tam mi wygodniej, bliżej.
— Tak, i będzie z kim romansować. Mój Boże, gdybym ja te pieniądze miała, co wasz ojciec! I wy straciliście! Jak sobie chcesz; więcej siedmiu procent ci nie dam! To czyni trzysta pięćdziesiąt. Pokażę ci rachunki moje domowe. Ja na siebie więcej nie wydaję.
— Może być, w wieku cioci i ja na to przystanę.
— To bierz kapitał, lichwiarzu! — krzyknęła, rzucając mężowi klucz od kasy żelaznej.
Stary wstał ze stołka i drżącą ręką zamek otworzył. Potem się cały wnurzył poza te drzwi, jakby pełną piersią wciągał zaduch pleśni i stęchlizny papierów. Pani Joanna dyszała ciężko, wpatrzona w kasę. Walczyła ciężko ze skąpstwem wrodzonem.
— Któż ci da taki procent? — spytała znowu.
— Maltas stary na kamienicę.
— Bankrut! Opamiętaj się! Nie zobaczysz kapitału już nigdy.
— Cóż robić! Żyć muszę. Ciocia sama mi nieraz mówiła, że ją kosztuję sześćset rocznie. Teraz przybywa mieszkanie i lekcje skrzypiec.
— Lekcje skrzypiec! Daremne wyrzucanie pieniędzy. Także projekt! Warjacja!...
— Ech, ciociu! — zaśmiał się chłopak. — Majątku nie mam, o karjerę trudno. Niechże mam przynajmniej skrzypki na pociechę. Zda mi się to może.
Stary odwrócił się do biurka, trzymając w ręce pakiet banknotów. Spojrzał na żonę zaczerwienionemi oczami; jej na lica wystąpiły gorączkowe wypieki. Zaczął rachować powoli, wahająco, jakimś zduszonym głosem; ona wlepiła oczy w te barwne kartki. Odrachował tysiąc i stanął, zziajany, z czołem w pocie, z gardłem zaschłem. Spojrzeli znowu na siebie.
— To na jutrzejsze zboże! Młyn stanie — szepnął. — Jesteśmy zgubieni!
— I to te pieniądze, które nieboszczka Adolfowa tak krwawo zbierała, które mi powierzyła dożywotnio. Jeden już stracił, drugi uczyni to samo. Nie będzie ci babka błogosławiła za lekceważenie jej ustnej woli.
— Ciotko, nie ja ją lekceważę. Babka mnie najmłodszego zostawiła ciotce pod opiekę. Czy ciotka chce, żebym żebrał?
Maric rachować znowu przestał i dłonią nerwowo, pieszczotliwie papiery gładził. Kobieta drżała.
— Niech zostaną do mojej śmierci tutaj!
— Owszem, ciotko.
— Weź ósmy procent! — szepnęła błagalnie. Chłopak kręcił się niespokojnie. Czerwony zachód zaglądał przez okno, jemu śpiesznie było, zresztą targ męczył go nad wyraz.
— Ciotko, nie mogę się obejść mniejszą sumą. Doprawdy nie mogę! — odparł z jękiem.
— To bierz wreszcie! Ja zato nie będę miała na lekarstwo, on na kieliszek wina. Oszczędzimy się na zdrowiu, na życiu!
Jeszcze mówić nie skończyła, a już mąż pieniądze napowrót do kasy odkładał i zamykał ją, podczas gdy twarz jego wyrażała rozradowanie bezmierne i utajony, dyskretny uśmieszek szyderstwa. Józef dobył weksel z pugilaresu i spierał się z ciotką o termin wypłaty. Stanęło wreszcie na czterech kwartalnych ratach; z podręcznej kasy stary dobył pakiet drobnych asygnat, wybrał najbardziej zmięte, podpisano pokwitowanie i młody człowiek odetchnął głęboko, zgarniając pieniądze.
Oczy obojga śledziły ruchy jego ręki. Gdy pugilares wsunął do kieszeni, westchnęli unisono.
Na dworze zmierzchało, gdy turkot dorożki pod oknem się rozległ i ucichł w oddaleniu. Pani Joanna, oparta oburącz na biurku, coś rachowała półgłosem; mąż zapalał lampę.
— Od dzisiaj nie będziemy jedli leguminy na obiad! — rzekła wreszcie.
— Jak chcesz, moja droga — odparł apatycznie.
— I piwo dostaniesz tylko w święto! — dodała.
Spojrzał żałośnie.
— I w niedzielę? — spytał zcicha.
— Hm! — mruknęła, niknąć we drzwiach.
On usiadł znowu nad swą księgą, ale przez chwilę był roztargniony.
— Nie, w niedzielę nie będzie! — szepnął wreszcie z westchnieniem. — O, nikczemny młokos! O, podły błazen!
Nagle zaśmiał się złośliwie.
— Dobrze, żem mu wsunął tę piątkę fałszywą! Dobrze! Wart tego! — dodał w myśli.
Józef tymczasem wracał ku miastu.
Pogodny, ciepły wieczór wywabił resztę mieszkańców na przechadzkę. Po ogrodach podmiejskich rozlegały się muzyki, z mrowia ludzkiego odzywały się śmiechy wesołe, nawoływania, powitania, gwar odpoczynku, swobody, zabawy.
„Pod snopem“ zostawił Józef swe szczupłe mienie pod opieką pokojówki, której zajrzał swawolnie w oczy i dał srebrniaka na wstępne. Spytał też o kolegę.
— Państwo wszyscy w altanie, w ogródku — oznajmiła z wdzięcznym uśmieszkiem.
Zabrała się zaraz do porządkowania jego rzeczy, a on wyjrzał oknem na ogródek malutki.
Pani domu, obie panny i lokator siedzieli w altance, skąpo winem oplecionej, dotykającej sąsiedniego parkanu. Oazę tę, obsianą kwiatami i ocienioną jedną akacją, otaczały zewsząd mury sąsiednich posesyj.
Psiak czarny swawolił ze starym pantoflem, w altanie rozlegała się żywa rozmowa i śmiechy.
Zamarzyło się Józefowi, że gdyby tam wszedł, popsułby dobrą zabawę i swobodę.
Wziął napowrót czapkę.
— Wrócę wieczorem! — rzekł do służącej. — Daj mi, duszko, klucz drugi i przeproś panią!
Na ulicy obejrzał się wkoło i ruszył prędko w uliczki węższe i brudne, w dzielnicę ubogą i robotniczą. W ten sposób nakładając wiele drogi, zaszedł w kąt starego miasta, gdzie domy miały średniowieczne kształty, facjaty dziwaczne, furty żelazem kute, kręcone stare schody i ganki.
Do jednej takiej furty wszedł i, rozejrzawszy się jeszcze raz wkoło, na schody kamienne jął wchodzić, coraz wyżej, pod obłoki.
Kilkoro drzwi minął, nareszcie do jednych, niskich, zapukał.
Nikt nie odpowiedział, tedy klamkę nacisnął i otworzył. Znalazł się w pokoiku bez żadnej prostej ściany, o oknach okrągłych, wsuniętych w bardzo głębokie framugi, i pustym prawie.
Była to facjata w łamanym dachu odwiecznej kamienicy. Ogrzewał ją piecyk żelazny, a za całe umeblowanie starczył hamak z siatki, rzucony prawie pod sufitem, drewniana skrzynka w kącie, dzbanek z wodą, drewniana miska i blaszany samowar.
Gdy się drzwi otwarły, ze skrzynki zeskoczył pies bury i zaczął warczeć.
— To ja, Druhu! Niema pana jeszcze? — przemówił do niego Józef.
Pies zamruczał i wrócił do swego kąta, przyjmując gościa łaskawie.
Chłopak po ścianach spojrzał i uśmiechnął się do skrzypiec, wiszących we framudze.
Zdjął je, jedno okno otworzył, na futrynie usiadł i, zapatrzony w dal, grać zaczął.
Przed nim, oświetlona resztkami światła dziennego, roztaczała się dziwaczna panorama. Dachy, ulice, wieże, ściany — tworzyły jakby krajobraz fantastyczny; góry, doliny, otchłanie, wszystko połamane, w skróceniach najdzikszych, w profilach często potwornych.
Niżej cienie już się kładły, ale szczyty były złotoczerwone, a farna dzwonnica gotycka była jak cacko, o konturach świetlanych, o oknach niby wielkie rubiny, o gzymsach obrzeżonych koronką promieni zachodu.
W otworach, ponad galerją, wielkie dzwony spały, a wkoło nich zapóźnione gołębie opadały na spoczynek, jak białe kwiaty na tle ciemnych rozet i łuków.
Z głębi, z otchłani ulic, huk dochodził aż tutaj i w wielkiej ciszy nieba się topił w szmer i drżenie, jakby wód dalekich; w przeciwnej zachodowi stronie niebiosa czyniły się srebrne od księżyca.
Józef grał. Twarz jego, zwrócona ku farze, traciła powoli wesołość i, jak cały ten krajobraz, obiegała cieniem i ciszą.
Oczy się pogłębiły jeszcze, na czoło wystąpiły dwie poprzeczne zmarszczki, kąty ust opadły.
Grał, zasłuchany w ciszę. Może słyszał szelest skrzydeł gołębich, uderzających o spiż dzwonów, i szmer cieni wstępujących, i szept obiegających promieni, bo skrzypce miały delikatne tony, i rzewne skargi, i tajemne drżenia.
I czuć było, że chłopak i narzędzie to znają się oddawna, a kochają serdecznie.
Grał tak, aż dzień zgasł zupełnie, a na krajobraz ten dziwaczny weszło drugie światło.
Doliny uczyniły się błękitno-mgławe, brzegi i szczyty srebrne lub opalowe, a fara wystąpiła czarna na tle błękitu niebios, groźna, zolbrzymiała.
Cisza stawała się coraz uroczystsza.
Przerwały ją kroki na schodach i gwizdanie.
Pies do drzwi poskoczył i drapał deski, skomląc.
Józef skrzypce odłożył i uśmiechnął się radośnie.
We drzwiach stanął człowiek wysoki, i zdejmując filcowy kapelusz z gęstwiny kędzierzawych, złotych włosów, zawołał:
— Tuś mi, ptaszku! No, graj dalej! Co to było? Uf, zmęczyłem się!
Aksamitną kurtkę zdjął z siebie i skrzypce, które niósł pod pachą, wyjął z obsłony; stanął obok Józefa i, wciągając świeże tchnienie nocy w nozdrza, zaczął tonów próbować.
— Graj „Dzwony!“ — rzucił przez ramię. — Zaraz nam fara zawtóruje!
I tak obadwa, zapatrzeni w przestrzeń grali.
Józef poczerwieniał, bojąc się krytyki, idąc za melodją, która biegła z pod smyczka tamtego — czysta, srebrna, mistrzowska.
I nagle w muzykę ich wpadł pierwszy ton farnego dzwonu, potem drugi i trzeci.
Blondyn zaśmiał się cicho, oczy zmrużył, aby żadnego tonu nie stracić, twarz jego promieniała.
Wreszcie urwali razem obadwa. Chwilę drżenie spiżu i skrzypiec — dźwięki ważyły się w powietrzu, drżały, słaniały się — potem roztopiło się wszystko w przestrzeni.
Józef westchnął zcicha, a tamten przez okno się wychylił, czegoś wypatrywał w dali. Potem zwrócił się do towarzysza i, kładąc mu obie dłonie na ramionach, rzekł:
— Słyszałeś?... To było szczęście.
— Co takiego? — spytał Józef.
— Ta cisza, pełna melodyj ledwie uchwytnych. Bacz, byś ją kiedy miał w sobie!
— A ty ją masz, mistrzu?
— Mam! — odparł tamten uroczyście.
Zamyślił się i dodał:
— Nie powiem, aby się ją znajdowało, jak kwiaty na łące, lub dochodziło się łatwo, jak bitą drogą do wygodnego schronienia; ale dostać można... jeżeli tylko ten jeden cel się ma i do niego uparcie dąży.
— To są teorje, mistrzu — uśmiechnął się Józef.
— Ja zaś jestem praktyką — żywo przerwał tamten — i recepty mogę ci gratis udzielić. Chcesz, zastosuj; nie chcesz, to zapamiętaj! Kiedyś, po latach, wspomnij mnie i te słowa. Jeślim się pomylił chociaż w jednem, daruję ci mojego Stradivariusa, do którego ci oczy błyszczą, jak sroce do szklanego guzika. Ja już rychło stąd odejdę i nie wiem, czy się spotkamy. Czytuję jednak zawsze jedną gazetę: Times’a. angielskiego. Więc jeśli cię moja recepta zawiedzie i Stradivarius do ciebie wedle umowy będzie miał przejść, podaj do Times’a następujące ogłoszenie: „Muzykant Łukasz proszony jest o doręczenie skrzypiec swych uczniowi Józefowi, który lepiej na nich zagrać potrafi“, i podasz miejsce twego zamieszkania. Przyniosę ci sam instrument i w godne ręce oddam.
— Odejdziesz stąd rychło? — spytał Józef, który tę tylko wzmiankę zauważył. — I dokąd?
— Odchodzę, bo słońce stąd ucieka, a za słońcem echa czyste, i melodje przyrody, i barwy i wonie. Za słońcem ja idę i za ptakami na południe.
— Do swego kraju, do rodziny może?
Mistrz Łukasz wstrząsnął swą lwią grzywą.
— Do melodyj i lata. Aleś ty ciekawy, skąd ja, co za jeden? Dziwna rzecz, jak takie marne rzeczy ludzi obchodzą! Tyś od wielu wstrzemięźliwszy. Tej wiosny, gdyśmy się poznali hen, na tej dzwonnicy farnej, nazwaliśmy się po imieniu i to wystarczyło. Zagadaliśmy i poszliśmy razem. Było nam dobrze u tego okna grać w późne wieczory. Masz niepospolity talent, chłopcze; pilnuj go; to jedno, czego ci żadna moc ludzka nie wydrze i co cię na fali utrzyma.
— Potrzebowałbym jeszcze długo twoich nauk. Myślałem...
— Że cię długo jeszcze, jak ślepego, wodzić będę. Zanadto ci dobrze życzę. Co trzeba, tegom nauczył. Teraz oczy otwórz, uszy nadstaw i idź sam! Jak sławnym się staniesz, przyjdę ci się pokłonić.
— Ja sławnym! — ruszył ramionami Józef. — Mnie chleba trzeba, a nie sławy. To marzenie.
— No, a cel trzeźwy?
— Ano: kursy skończyć, posadę dostać. Wirtuozem być nie chcę.
— Szkoda, bo to twoja właściwa droga. Ale właściwe też jest ludziom czynić swemu powołaniu zawsze na przekór. I to mojej recepty cześć pierwsza.
— Więc ta recepta, mistrzu? — zaśmiał się Józef.
— Zaczekaj! Przedewszystkiem curriculum vitae: Urodziłem się w domu bankruta i matki, zajętej strojami i zabawą. Hodowaliśmy się samopas, ja i troje rodzeństwa, ponieważ ani ojciec ani matka czasu dla nas nie mieli. Wtedy przedewszystkiem, widząc, jakiemi ofiarami okupuje się zbytek, znienawidziłem pieniądze, obrzydziłem sobie świetność, sławę i tak zwane towarzystwo. Potem, oddany do szkoły, gdzie kształcono paniczów, widziałem nieuków czelnych, lub bogaczy wpływowych, biorących promocje i pochwały... i zohydziłem sobie naukę. I mnie wtedy potrzebna była karjera, bo czułem nędzę, wyzierającą z poza firanek naszego świetnego domu: schody zalegali wierzyciele. Jednakże to właśnie zohydziło mi karjerę: stanowisko wyradza potrzeby, ambicję, chęć błyszczenia; potrzeby zaś są jak bakterje mnożne i sprowadzają śmierć... materjalną. Takem kombinował... i pewnego dnia uciekłem ze szkoły, nie wróciłem do domu. Ojciec mój zastrzelił się, matkę przytuliła rodzina, siostra jest... mniejsza, to do rzeczy nie należy; — bracia, dzięki protekcji, zajmują drobne posady; a wszyscy oni uważają się za nieszczęśliwych, skrzywdzonych, wykolejonych. I tak czuje dziewięć dziesiątych ludzkości... I dlaczego, dlaczego? Toć przecie jasne jak słońce: dlatego, że każdy pragnie i pożąda więcej, więcej, więcej, kiedy każdy powinien strzec się chęci, jak drzewa wiadomości... złego. Bo uważ, jak mało człowiek potrzebuje: tę kurtkę mam już rok, wystarczy na drugi. Woda i chleb mało kosztuje, niewiele też owoc dojrzały, niewiele w cieniu spoczynek. Hej, skrzypki wy moje, wy zbawcę od doli przeciętnej, wy zbawcę od wołowego jarzma, od ciasnej drogi, po której ludzie idą w za myśleniu i trosce, patrząc pod stopy!
— Mistrzu, to mrzonka! — przerwał Józef. — Pragnienia być muszą! Zawody ma każdy!
— Pragnij, ale tego, co cię wyzwala: swobody, zdrowia, ograniczenia potrzeb.
— Kochania! — wtrącił słuchający.
— To kwestja zawodów. I mojej recepty część druga. Owszem, kochaj Boga, ale Go o nic nie proś, bo dał więcej, niż podziwu stanie w tobie; kochance nie mów: „kochaj mnie“, druhowi nie mów: „pomóż mi“, uczniowi nie mów: „pójdź ze mną“, krewnemu nie mów: „pamiętaj o mnie!“ Nic, nic! Bo kochanie urządzone jest jak waga w ormiańskiej kramicy. Kto kupić chce, ten się oszuka; kto sprzedaje, ten oszuka. To towar ni do handlu, ni do zmiany. Masz go, to przy sobie trzymaj. Kto Bogu się z prośbami narzuca, ten ślepy jest i głuchy; kto ludzi o zrównanie rachunków swych wydatków prosi, ten szaleńcem, co swe należności pisze na fali. Masz, zapamiętaj!
Odgarnął włosy z czoła i ręką pogardliwie machnął, jakby dodawał w myśli:
— Ja darowałem.
— Wiesz, radbym usłyszeć opowieść twego kochania — rzekł Józef nieśmiało.
— O wiele ciekawsze będzie ci własne — odparł artysta niedbale, rozrzucając hamak do spoczynku.
— Ale! — obejrzał się. — Zapomniałem o Druhu.
Z kieszeni swej kurtki dobył bułkę i kiełbasę i karmił psa, głaszcząc go. Po chwili głowę podniósł i rzekł:
— Psa warto mieć i skrzypki warto kochać, jeśli się chce wdzięczności i odpłaty. To koniec. Zabawię jeszcze tydzień; przychodź więc, aż tu Druha nie zastaniesz. Wtedy i mnie już nie będzie. Dobranoc!
Wyciągnął się w swem bujającem posłaniu i, zanim Józef drzwi zamknął, już spał, upojony całodzienną wędrówką po górach.
A student, wracając zamyślony, słowa jego powtarzał, rozbierał.
— To fałsz! — zdecydował u drzwi swego nowego schronienia. — On się zmarnował, zawiódł się, to nie racja, aby inni mieli życia się bać. Aha, niechno się ze mną los weźmie za bary!... Zobaczymy wtedy, kto dostanie Stradivariusa!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.