Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

z westchnieniem. — O, nikczemny młokos! O, podły błazen!
Nagle zaśmiał się złośliwie.
— Dobrze, żem mu wsunął tę piątkę fałszywą! Dobrze! Wart tego! — dodał w myśli.
Józef tymczasem wracał ku miastu.
Pogodny, ciepły wieczór wywabił resztę mieszkańców na przechadzkę. Po ogrodach podmiejskich rozlegały się muzyki, z mrowia ludzkiego odzywały się śmiechy wesołe, nawoływania, powitania, gwar odpoczynku, swobody, zabawy.
„Pod snopem“ zostawił Józef swe szczupłe mienie pod opieką pokojówki, której zajrzał swawolnie w oczy i dał srebrniaka na wstępne. Spytał też o kolegę.
— Państwo wszyscy w altanie, w ogródku — oznajmiła z wdzięcznym uśmieszkiem.
Zabrała się zaraz do porządkowania jego rzeczy, a on wyjrzał oknem na ogródek malutki.
Pani domu, obie panny i lokator siedzieli w altance, skąpo winem oplecionej, dotykającej sąsiedniego parkanu. Oazę tę, obsianą kwiatami i ocienioną jedną akacją, otaczały zewsząd mury sąsiednich posesyj.
Psiak czarny swawolił ze starym pantoflem, w altanie rozlegała się żywa rozmowa i śmiechy.
Zamarzyło się Józefowi, że gdyby tam wszedł, popsułby dobrą zabawę i swobodę.
Wziął napowrót czapkę.