— W takim razie proszę o kapitał; mniej niż na dziesięć procent nie zostawię.
— To, to, to... lichwa! — wyjąkał stary, kręcąc się na stołku i wyłamując palce ze stawów.
Ruchem tonącego pocisnął dzwonek i wchodzącemu chłopcu rzucił rozkaz:
— Biegnij... proś pani!
Józef odwrócił się do okna, gryząc wargi w tajonym śmiechu. Bawił go ten przestrach sknery.
— A ten weksel? Pokaż go! Może przedawniony?
— Pilnowałem formalności. Wyraźny jest.
— Na moje imię? Co?
— Solidarnie z ciotką: Małżonkowie Jan i Joanna z Renich Maricowie.
— Hm, hm! — mruknął stary, wyzierając oknem.
Ciężki chód i sapanie rozległo się w sieni i do biura wtoczyła się kobieta niemłoda, czerwona na twarzy, w fartuchu sinym i rozdeptanych pantoflach. Pomiędzy nią i Józefem były cechy rodzinnego podobieństwa: te same grube rysy, zdrowie, szerokie kości, ciemne, piękne oczy. Tylko, że kobieta, miast wesołości chłopaka, miała zapalczywość i niepokój w wyrazie całego oblicza.
— Co to? Jedziesz od nas? — zagadnęła.
— Jedzie i procentu wymaga — odpowiedział mąż.
— Procentu? Co? Za co? Jakiego?
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/16
Wygląd
Ta strona została skorygowana.