Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Z za jednych drzwi odzywał się chichot swawolny, z za drugich brzęk talerzy. Kanarek śpiewał w oknie.
Nareszcie z jadalni wyszła kobieta niemłoda, otyła, o twarzy, wyrażającej wielką dobrotliwość i upodobanie spokoju.
Powitała serdecznie jednego z chłopców.
Ten pośpieszył z prezentacją:
— Mój kolega, prawnik, Józef Reni, pragnie zostać lokatorem szanownej pani.
— Bardzo mi przyjemnie poznać pana. Tyle dobrego o nim słyszałam. Pan u ciotki dotąd mieszkał?
— Tak, pani, ale kurs miałem za daleki.
— Ode mnie bliski; ale czy sobie pan nasz dom upodoba? Żyjemy skromnie, ale teraz taka drożyzna, mniej dwustu brać nie mogę i we dwóch panowie mieć będą jeden pokój. Całe utrzymanie, opranie, światło, usługa.
Józef, siedzący na brzegu krzesełka, uśmiechnął się wesoło.
— Bardzo mało wymagam i niewiele chyba pani sprawię kłopotu — odparł uprzejmie — chciałbym zaraz się sprowadzić; a oto zadatek. Będę punktualnym.
— Ależ wierzę, wierzę. Panowie może obiadek przyjmą?... Zaraz będzie! Proszę, panie Michale.
— Dziękuję; w domu na mnie czekają.
— Ja zaś po manatki ruszę, aby wieczór mieć swobodny. Uszanowanie łaskawej pani.