Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Skłonili się i wyszli.
W sieni spotkali wysoką, zgrabną dziewczynę, która, coś nucąc, przerzucała nuty w tece. Skłonili się znowu i znaleźli się wreszcie na ulicy.
— Kto to? — zagadnął Józef.
— To córka. Niedawno wróciła z pensji. Szykowna dziewczyna i wesoła. Zakochasz się.
— Ja! — ruszył Józef ramionami. — Gdybym zakochany chociaż nie był!
— Ach, prawda, kuzynka. To inny typ. Sądzę, że byłaby dla ciebie fatalną.
— Czemu?
— Bo ty lubisz w kobiecie umysłową wyższość, serdeczną ciszę i powściągliwe obejście. Nie będziesz jej cenił, jeżeli nad tobą i nad sobą nie zapanuje. Znamy się od dzieci. Marzyciel jesteś, pomimo sprzecznych pozorów. Taby cię zgubiła... Ostrożnie z imienniczką.
— Józefa jej na imię?
— Tak, Pepi! Zresztą... i ona nie wolna.
— Któż to?
Nomina sunt odiosa! No, do widzenia! Przyjdź mi opowiedzieć swoje pierwsze wrażenia.
Józef wsiadł do dorożki i kazał się wieźć do młyna. Woźnica, nie pytając dalej, konie zaciął.
Zjechali nad rzekę, ujętą w brzegi z kamienia, pełną gabarów, ciężkich, ładownych barek, malutkich parowych statków.