Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pies zamruczał i wrócił do swego kąta, przyjmując gościa łaskawie.
Chłopak po ścianach spojrzał i uśmiechnął się do skrzypiec, wiszących we framudze.
Zdjął je, jedno okno otworzył, na futrynie usiadł i, zapatrzony w dal, grać zaczął.
Przed nim, oświetlona resztkami światła dziennego, roztaczała się dziwaczna panorama. Dachy, ulice, wieże, ściany — tworzyły jakby krajobraz fantastyczny; góry, doliny, otchłanie, wszystko połamane, w skróceniach najdzikszych, w profilach często potwornych.
Niżej cienie już się kładły, ale szczyty były złotoczerwone, a farna dzwonnica gotycka była jak cacko, o konturach świetlanych, o oknach niby wielkie rubiny, o gzymsach obrzeżonych koronką promieni zachodu.
W otworach, ponad galerją, wielkie dzwony spały, a wkoło nich zapóźnione gołębie opadały na spoczynek, jak białe kwiaty na tle ciemnych rozet i łuków.
Z głębi, z otchłani ulic, huk dochodził aż tutaj i w wielkiej ciszy nieba się topił w szmer i drżenie, jakby wód dalekich; w przeciwnej zachodowi stronie niebiosa czyniły się srebrne od księżyca.
Józef grał. Twarz jego, zwrócona ku farze, traciła powoli wesołość i, jak cały ten krajobraz, obiegała cieniem i ciszą.
Oczy się pogłębiły jeszcze, na czoło wystąpiły dwie poprzeczne zmarszczki, kąty ust opadły.