Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A zadatek? — spytał stary.
— I zadatek. Zresztą tam mi wygodniej, bliżej.
— Tak, i będzie z kim romansować. Mój Boże, gdybym ja te pieniądze miała, co wasz ojciec! I wy straciliście! Jak sobie chcesz; więcej siedmiu procent ci nie dam! To czyni trzysta pięćdziesiąt. Pokażę ci rachunki moje domowe. Ja na siebie więcej nie wydaję.
— Może być, w wieku cioci i ja na to przystanę.
— To bierz kapitał, lichwiarzu! — krzyknęła, rzucając mężowi klucz od kasy żelaznej.
Stary wstał ze stołka i drżącą ręką zamek otworzył. Potem się cały wnurzył poza te drzwi, jakby pełną piersią wciągał zaduch pleśni i stęchlizny papierów. Pani Joanna dyszała ciężko, wpatrzona w kasę. Walczyła ciężko ze skąpstwem wrodzonem.
— Któż ci da taki procent? — spytała znowu.
— Maltas stary na kamienicę.
— Bankrut! Opamiętaj się! Nie zobaczysz kapitału już nigdy.
— Cóż robić! Żyć muszę. Ciocia sama mi nieraz mówiła, że ją kosztuję sześćset rocznie. Teraz przybywa mieszkanie i lekcje skrzypiec.
— Lekcje skrzypiec! Daremne wyrzucanie pieniędzy. Także projekt! Warjacja!...
— Ech, ciociu! — zaśmiał się chłopak. — Majątku nie mam, o karjerę trudno. Niechże mam przynajmniej skrzypki na pociechę. Zda mi się to może.