Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Broń Boże! — oburzył się, odwracając oczy od towarzysza.
— No, więc pomówmy rozsądnie. Iwo nie jest dla ciebie towarzystwem, — jeżeli chcesz zostać człowiekiem.
— Nie będę już człowiekiem... nigdy, nigdy! — wybuchnął Reni. — Poco? Dla kogo?
— Dla siebie chociażby! Dla kogo?... Życie długie; znajdzie się ktoś, co tego wart.
— Nazwiesz mnie kpem, jeżeli kiedykolwiek pokocham jeszcze! Jeżeli chodzi o marnowanie czasu, wolę pić! Rozpiję się!
Potem nagle stanął i spokojnie dodał:
— Dziękuję za ostrzeżenie. To zdrowo!
Kipiało w nim: wstyd, upokorzenie, ból, rozczarowanie.
Michał znowu plecy grzać zaczął i powoli, z namysłem rzekł:
— Bardzo szanuję kobiety i do pewnego czasu każdą traktowałem jak anioła. Nie udało mi się jednakże z niemi. Lubiły się mną chwalić przed starszemi, między sobą żartowały. Wszystkie moje kochania rwały się, każdy mnie ubiegał. Wtedy jedna z życzliwych mi starszych, a jednak wesołych, rzekła:
— Panie, czy pan zna Genezę?
— Znam. Cóż z tego?
— Nie zmieniaj pan natury rzeczy.