Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Józef poczerwieniał nagle.
— To fałsz! — wybuchnął. — Wnuczki pana nie zaczepiałem, ani w głowie mi to postało. Pamięci też ojca nie zhańbiłem niczem.
Pedel w milczeniu maźnicą poruszył.
— A toż co? — wskazał rektor.
— To był figiel niesmaczny, za który gotów jestem panu Maltasowi służyć satysfakcją, jakiej zażąda.
— Co? co?... Satysfakcja! — oburzył się filister. — Może pan myśli, że będę się pojedynkował? Ja nie szlachcic, ani pan... po ojcu! Ja się zdaję na sąd pana rektora! Jednakże, zdaje mi się, że ich dwóch było w tej sprawie.
— Jakto? — zagadnął rektor.
— Ten, co mi wnuczkę skrzywdził, i ten, co mnie obrudził. Tamtego chcę też mieć! Tamten gorszy, o, gorszy! I chytry, tego podsunął. Przysięgnę, że to jakiś panicz, który głupiego sobie wynalazł za szyld! To nie z własnej inicjatywy ten zrobił. Wierz mi, rektorze. Ja sądziłem niegdyś, znam się z tem! Ten schowany... winniejszy!
Józef usta zaciął, czując zbliżający się szturm.
— Był ktoś, co pana namówił? — zwrócił się do niego Maltas. — A co, zgadłem! To cały spisek paniczów na nas! Wyznaj pan!
— No, no... to ten był, co się wyłgał? Prawda? To ten był — pedel szepnął, oczami mierząc Józefa.