Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zwierzchnik zrazu nie uwierzył.
— Udaje, błazen! — burknął i stróża z niczem odprawił.
Ale w parę minut namyślił się przecie, wziął kapelusz, laskę i poszedł sam naocznie sprawdzić wypadek.
Karcer był na trzeciem piętrze i stary dość miał fatygi, zanim się tam dostał.
Stróż mu świecił latarnią, pomagał ramieniem. W izbie, na widok światła, Józef siadł na zydlu, mrużąc oczy i ściskając dłońmi bolące skronie. Rektor stwierdził, że niesłusznie go o udawanie posądzał, i uczuł wyrzut sumienia.
— Co to panu? — spytał.
— Nie wiem! W uszach mi dzwoni i głowa pęka.
— Ano, to doktora trzeba. Zbierz pan siły i chodź ze mną. Oto skutek waszych hulanek!
Z zasady wszystko morałem kończył.
Zaczęli zstępować powoli. Stróż chłopaka prawie niósł. W dziedzińcu wsadzono go do dorożki.
— Lecz się pan starannie — rzekł mu rektor na pożegnanie — a gdy wyzdrowiejesz, przyjdź do mnie. Bardzo mi przykro, ale pana lekkomyślność tu zaprowadziła. No, ruszaj!
Przez czas kilkodniowej swej choroby Józef uczynił nad ludźmi wiele spostrzeżeń, poczuł też bardzo brak rodziny.
Profesorowa wprawdzie dawała mu ziółka i rosoły,