Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wstydził się za niego i tłumaczył nawet przed innymi. W duszy miał ferment.
Ostatniego dnia, gdy się już zwlekał i po stancji się suwał, przyszedł Michał. Obejrzał go okiem medyka i zaczął mówić o słocie, grzejąc plecy u pieca.
— Co z tego będzie? — zagadnął wreszcie.
— Z deszczu?... Błoto! — odparł Józef, udając, że dalej mówi o pogodzie.
— A pewnie. Kto ma dziurawe buty, niech je łata!
— Ja mogę chodzić boso. Najmę się za frotera.
— Nie wiem, czy umiesz zaprawiać podłogi.
Umilkł i po chwili spytał:
— Jutro będziesz u rektora?
— Jutro.
— Maltas już ci wyprosił darowanie.
— Skąd wiesz?
— Od jego wnuczki. Daję jej korepetycję.
— Tak? Ano, to dobrze. Pójdę staremu podziękować.
— Warto. Bo chociaż żart zabawny, ale prawda byłaby gorzką. Cóż Iwo? Był u ciebie?
— Nie, on taki roztrzepany... zapomniał!
— Jestem także sławny z dystrakcji, a jednak nie darowałbyś mi zapomnienia. Ale to zwykłe. Darowujemy wszystko tym, których sami ubraliśmy w różne cnoty, aby upozorować przed rozumem bezsensowną sympatję!