Na fali/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Na fali
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Maricowa, przetrzebiwszy zastępy oficjalistów, nie starała się o nowych.
Mąż otrzymał bezpłatną posadę magazyniera; sierota, wzięta na opiekę, została mianowana praktykantem na kontrolera; ona sama zajęła obowiązek stróża, do pomocy kupiwszy u czyściciela buldoga, a sobie sprawiwszy wielką pałkę.
Wprawdzie psa się sama trochę obawiała, a laska zawadzała jej w robieniu pończochy, czynności, którą spełniała zwykle, chodząc; ale nie traciła otuchy, że i z tem się oswoi, i dreptała dzień cały wścibiając wszędzie nos, rewidując każdą furmankę, oglądając interesantów, obmacując nawet torby z obrokiem.
Maricowi podobało się zajęcie. Odbierał po garstce z każdego worka mąki, niedoważał jaką drobinę, pył zmiatał skrzętnie, partję ziarna po dwakroć czyścił, na wagę zawsze coś naciągnął.
Sierota, zahukana, z sił całych starała się dogodzić. Nienawidzili jej majstrowie w warsztatach i młynarze, klęli furmani i dostawcy. Nie wierzyła nikomu, wciąż sama sprawdzając, notując, oszołomiona tą gmatwaniną pozycyj, towarów, cen, liczb.
Płakała po całych nocach, zmęczona trudem, za który odbierała stałą naganę.
Maricowie trzymali się zasady, że pochwała demoralizuje tylko.
Z powodu pomnożonych obowiązków wstawano o godzinę wcześniej, zabierano się do spoczynku godzinę później; starzy mniej to odczuwali, ale sierota schła i więdła w oczach.
Uciekłaby z tego piekła, ale miała za sobą ciężką szkołę głodu i chłodu, a w mieście, skąd przybyła — tylko drugą ciotkę, oddaną dewocji.
W ten sposób upłynął miesiąc — i znowu okazał się niedobór w magazynie, nieznaczny wprawdzie, ale bolesny.
— Szczury! — spokojnie wytłumaczył Maric.
— Nieprawda! Ktoś cię okrada! — wołała żona.
Nie było jednak czasu do dalszego sporu, po pod gankiem stał już apoplektycznie spasiony siwek, zaprzężony do zielonej karjolki, i wielki czas był wyruszać na niedzielne nabożeństwo.
Małżonkowie jeździli zwykle razem, a po nabożeństwie odwiedzali krewnych, lub załatwiali sprawunki. Potem schodzili się w zajeździe i odjeżdżali do domu.
Teraz, przy nowych zajęciach, mogli się tylko oddalać z domu pojedyńczo.
Pani pojechała z sierotą, Maric w domu pozostał i starał się jak najmilej czas spędzić.
Zaczął tedy szukać kluczów żony.
Trudne to było zadanie, gdyż co dzień zmieniała miejsce. Przetrząsnąwszy możliwe i niemożliwe skrytki, znalazł wreszcie w starym pantoflu, głęboko pod łóżkiem.
Osobliwe ta korpulentna kobieta wynajdywała kryjówki.
Maric udał się do apteczki, pełnej zapasów. Potrochu nadpił wódki z kilku flasz i zagryzł szynką. Znalazł też tytuń i nałożył nim sobie fajkę; trzy kawałki cukru wziął do kieszeni — i wyszedł.
Dawno nie był tak syty i szczęśliwy.
Potem powrócił do sypialni i otworzył komodę. Stało tam pięć pudełek z monetą, opatrzonych etykietami, jak trucizny:
Na kuchnię, na służbę, na odzienie, na rzemieślników, na niespodziewane.
W ten sposób, nie bardzo uczenie, ale praktycznie, pani Joanna utrzymywała budżet miesięczny, który on jej przynosił z wielkiej kasy w kantorze.
W skrzynkach było zaledwie trochę srebra.
— Ho, ho, naprawdę nic nie oszczędza! — zamruczał zdziwiony, zamykając szufladę.
Otworzył potem szafę z odzieniem, zajrzał do tualety... zasmucił się i westchnął.
— Już nigdzie więcej niema pieniędzy!
Rozejrzał się wkoło — wzrok jego padł na rzeźbiony, piękny klęcznik, pamiątkę po matce Józefa. Pani Joanna odmawiała na nim codzień koronkę do Przemienienia Pańskiego, stękając z głębi duszy.
Szufladka w nim była. Maric spróbował otworzyć — na klucz była zamknięta.
Cierpliwie przebrał kluczyki, zanim natrafił na właściwy.
Nagle rzucił się naprzód, twarz tam zagłębił — stłumiony okrzyk wydarł mu się z gardła:
— A, kłamca! Zdradza mnie! Ukrywa się! Wiarołomna!
I oto z szufladki dobył na światło skarbonkę groszową, glinianą, zupełnie nową. Potrząsnął — fala krwi nabiegła w jego wpadłe policzki.
— Żółte! — wyszeptał z pieszczotą w głosie.
Ostrożnie napowrót odstawił, przełknąwszy raz po raz przybywającą ślinę. Odurzony był.
— Nikomu wierzyć nie można! — zamruczał. — Niema sakramentu! Ona ma przede mną tajemnicę! To koniec świata!
Szufladę zamknął, klucze znowu do pantofla wsunął, i stojąc u okna, skąd młyn widział, rozmyślał.
— Ile ona ich ma? Gdzie reszta? Czy więcej, niż u niego? He, he, he! I on też. Hm, tego... tamtego! He, he, he!
Śmiał się złośliwie, rad, że jej podobnem odpłacił i ona nie wie! Ho, ho! Nie dowie się.
Mylił się stary. Pani Joanna dawno go miała w podejrzeniu — nie żeby zbierał i chował, ale że potajemnie przed nią tracił.
Podczas wycieczek do miasta szpiegowała jego kroki, badała kupców w magazynach spożywczych i służbę w restauracji: w jej wyobrażeniu był to obżartuch i łakomiec.
Od czasu deficytów w magazynie czujność jej wzrosła — i pewnej niedzieli, wyprawiwszy go do kościoła, udała się też do miasta, otuliwszy się szalem aż po oczy, obojętna w swym zapale na listopadową słotę.
Sierota została w domu. Dała jej ciotka książkę do nabożeństwa, kazawszy nie wychodzić z pokoju.
Wskutek tego dziewczyna przyniosła sobie lusterko i stroiła w niem różne miny, za lada szmerem nakrywając je modlitewnikiem. Maricowa tymczasem czatowała pod kościołem i, dopatrzywszy męża, ruszyła za nim zdaleka. Stary na rogu czytał afisze uważnie, jakby się do teatru wybierał... Oburzyło ją to.
Potem, przeszedłszy trzy razy mimo składu tytuniu, wstąpił i wyszedł z cygarem w ustach.
— A co! A co! — triumfowała w duchu.
Stamtąd Marie udał się do powroźnika, u którego miał obstalunek, i załatwił jeszcze parę poleceń żony.
Wrócił jednak znowu na rynek i stanął przed wystawą handlu win i delikatesów i patrzył.
— Wejdzie, wejdzie! — myślała pani Joanna z bijącem sercem, ściskając mosiężną skówkę parasola.
W tej chwili z za rogu ukazał się Maltas. Rozległo się powitanie.
— Aa!... Jak się masz, panie Janie!
— Dzień dobry, panie Kacprze!
— Cóż to? Bez żony jesteś? Na urlopie?
— Baba w domu została.
Baba! Pani Joanna kipiała, niby oglądając bardzo pilnie sąsiednią wystawę.
— No, może wstąpimy na lampkę? — zaproponował Maltas. — Mam ci coś do opowiedzenia.
— Zaczyna się! — szepnęła Maricowa. — Ho, ho, posłucham i ja. Ładne rzeczy opowiada ten libertyn i rewolucjonista! A ten stary, jak cielę, daje się wciągnąć.
— A gdzież pójdziemy? — spytał Maric. — Tutaj?
— Ej, nie. Wolę tam, gdzie damy bywają. Lubię kobiety. A i ty nie od tego?
— Ho, ho! Czemu nie! — zaśmiał się Maric.
— Słyszane rzeczy! Sodoma! — pomyślała Maricowa, bliska apopleksji.
Mężczyźni ruszyli do piwnicy pod ratuszem, najdroższej i bardzo uczęszczanej.
Zajęli stolik, kazali podać wytrawnego węgrzyna i rozglądali się po publiczności, czyniąc śmiałe uwagi.
Za ich plecami usadowiła się Maricowa; kazała podać jedną lampkę najtańszego miodu i słuchała, zasłoniwszy się gazetą.
— No cóż? Jakże ci idzie nowa funkcja? Jesteś podobno magazynierem? — spytał Maltas.
— Et, wielka tam parada! Taka nędza ten cały młyn! — nabierając rezonu, lekceważąco odparł Maric. — Jako technik z politowaniem patrzę na tę budę. Moje to dzieło wprawdzie, ale czy można było zrobić co lepszego z babskim uporem?
— Zmarnowałeś się, Janie; każdy to wie. Pamiętasz stare dzieje? Trzeba ci było ożenić się z moją siostrą. Kochaliście się! Co? Ot, jej zdrowie! Odziedziczyłem po niej już wprawdzie, ale i na tamtym świecie rada będzie, że ją przy winie wspominamy.
Butelka była na ukończeniu. Oczy Marica robiły się słodkie i czułe, nos Maltasa nabierał rubinowych blasków.
Pochylili się ku sobie, zniżając głos.
— Nie udało się jedno stadło między nami, możemy skojarzyć drugie. Wiesz, zagiąłem sobie parol na waszego Józefa.
— Ten gałgan, co ci zrobił taki despekt! Nie pozwolę! — gorąco Maric zaprzeczył.
— To nie on, jak się okazało, ale paniczyk, ten ślepy kretyn, Iwo. Rozkoszny okaz arystokracji! Wiesz, widząc go, tracę ochotę do walki z nimi! Zbyt są nikczemni! Uf, gorąco! Zdjąłbym surdut, ale są damy. Chłopcze, jeszcze pół butelki!
Maric oprzytomniał na chwilę.
— Za dużo! Za dużo! — protestował.
— Nie bój się! To ja płacę. Wczoraj zarobiłem tysiąc na sprzedaży placu.
— Tysiąc! W jeden dzień! — jęknął Maric.
— A cóż! Tak się robi fundusz. Wycofałem się z zarządu miejskiego z kamienicą i dwudziestu tysiącami. Teraz mam trzy domy i pięćdziesiąt tysięcy. Żebyś rozum miał, wszedłbyś ze mną do spółki.
— Aha, właśnie baba zechce! Jabym trochę zaryzykował, ale ona...
— Bo jej nie zaczepiaj. Daj swoje. Byłbyś ostatnim cymbałem, żebyś czego nie zebrał.
Maric w milczeniu się uśmiechnął.
— Mam go, mam zdrajcę! — triumfowała pani Joanna.
Maltas wypił lampkę.
— Tobie trudno tem się zająć — mówił. — Na to trzeba czasu. Ja cały dzień wypytuję, szukam, szperam. Wszystko dobre. Drzewo, plac, dom, statek, dorożki! Byle mieć węch i nie stracić okazji. Bajeczne to daje procenty.
— A ile? — ciekawie badał Maric.
— Trzydzieści pewnych. Czasami pięćdziesiąt.
— Och! — stęknął Maric. — I to wszystko dla twojej wnuczki?
— Tylko dla niej. Józef po was dziedziczy; tylko trzeba wydzielić jego część, bo ten drugi niepewny. Czy żona twoja już się rozporządziła prawnie?
— Oni mnie zaraz pogrzebią te infamisy! — drżąc z oburzenia, wyszeptała pani Joanna.
Hamowała się jeszcze, ciekawa mężowskich zwierzeń. Maric pod wpływem wina stracił wyrobioną latami ostrożność i fałsz. Budził się w nim dorobkiewicz i wesoły kompan, szczery, lubiący chwalbę.
— Eh, albo to ja na darmo tyle lat pracuję i to wszystko w ręku trzymam!
— On! Słyszane! — ze zgrozą pomyślała żona.
— Zebrało się tego sporo. Ale kto weźmie?... To pytanie! Ja potrafię porządnie rozporządzić. Część dam Renim... a jakże... a resztę, jak mi się podoba. Na żonine nie potrzebuję się oglądać. Mam swoje!
Uderzył się ręką po piersi i zamrugał oczami.
— Naturalnie! — wtrącił Maltas. — Możesz je potroić jeszcze, jeśli dasz w spekulację! W każdym razie masz mnie do pomocy.
— Ach, mój Boże! — westchnął Maric, roztkliwiając się. — Kiedy wspomnę młode lata, jak tu przybyłem... Stary Reni wypisał mnie sobie za technika. Kiedym ten klekot ujrzał, myślałem, że umrę ze śmiechu. Trajkotało to, mełło jak baba w żarnach, a wciąż samouki reparowali, klinowali, bo więcej tam drzewa było niż żelaza. Po prawdzie, to mój młyn. Pięć lat go urządzałem z gruntu; i żeby stary Reni był pożył, cackobym wystroił. Ano klapnął w połowie roboty, zapisał go córce. Tak ci ona zjechała z tym bratem suchotnikiem, co dogorywał również. Trzeba mi było wtedy precz iść, ale mi w głowę wlazło wielkie koło turbiną zastąpić. Dziewczyna zerkała na mnie z pod brwi, uśmiechała się słodko; myślę: szkoda zaczętej roboty; proponuję jej turbinę, a ona mi zapowiedź. Niech sobie! Po ślubie musi być turbina! At, prawda! Chrzanu nie przetrzesz, baby nie przeprzesz. Klekot się został... ot, na cal dalej nie postąpił.
— Aleś ty coś zebrał?
— Ano, co było z nudy robić?
— Wypijem zdrowie turbiny!
Wypili. Maltas jeszcze bliżej ku niemu się pochylił, łokciem trącił.
— Masz z pięćdziesiąt?
Maric począł się lubo uśmiechać.
— Pięćdziesiąt! Jezu! — jęknęła Maricowa.
— No, toś zuch! Wypijmy swoje zdrowie. Zaryzykuj dziesięć do spółki ze mną. Jest plac nad rzeką za bezcen do kupienia.
— Żebym się nie bał!
— Czego? Żony?
— O, jej do moich interesów zasię! Nie chciała turbiny... oszukała mnie! Ja jej pokażę!
Uderzył w stół pięścią. Pani Joanna odrzuciła gazetę i sięgnęła do parasola. Wstała i właśnie miała ukazać się przed mężem, gdy wtem od drzwi rozległ się wesoły, drwiący lekko głos:
— Dalibóg, ciocia w knajpie!
Maltas i Maric odwrócili się: pierwszy wybuchnął śmiechem, drugi raptem zmalał, pobladł i bokiem, nieznacznie, na wolne przejście się wycofał.
A tymczasem od drzwi młody chłopak w podróżnem, eleganckiem ubraniu ku pani Joannie się posunął, mówiąc dalej:
— Wylądowałem we młynie... pustki, tylko jakaś samotna piękność w lusterku się przegląda. Pytam o wujostwo... Powiada, że do kościoła pojechali. Zwiedzam kościół... pusty... I po drodze wstępuję tutaj. Cóż za miłe spotkanie! Jak zdrowie?... Cioteczka ślicznie wygląda! Ach, i wuj tutaj! To jest, zdawało mi się, żem go dostrzegł w pierwszej chwili. Panu dobrodziejowi moje uszanowanie!
Skłonił się Maltasowi, ciotkę w rękę pocałował, uśmiechał się wciąż trochę drwiąco.
Pani Joanna zbierała zmysły.
Maric zniknął, efekt chybił. Nie ujdzie mu to! Ale tymczasem ten skąd się wziął?... Ten błazen Piotruś, utrapienie, zmora!
— Cóż to? Czegoś tutaj? — zagadnęła ostro.
— Może wyjdziemy, cioteczko? Proszę mi dać parasol. Osłonię ciocię, bo deszcz pada... Ciocia wydaje mi się trochę podniecona! Nic to!... Świeże powietrze orzeźwi.
Skoczyła ku niemu.
— Ty śmiesz mi dowodzić, żem pijana może!
— Ależ nie pijana! Cóż znowu! Trochę wzburzenia. Do trunków potrzebna wprawa. Cioteczka dawniej nie używała. Cieszy mnie, że się pogodziła z knajpą przecie. Będzie dla nas wyrozumialszą.
Przeklęty chłopiec! Zda się słodki jak miód, pełen uszanowania, przejęcia, a drwi w żywe oczy! Oho, zna ona jego! Ale temu językowi nawet ona nie podoła. Musi udawać, że bierze za dobrą monetę, ale go przepędzi. O, odpokutuje łotr swe żarciki!
— Pójdźmy! — rzekła krótko.
Na ulicy musiała przyjąć jego ramię i hamować dalej oburzenie.
Milczała, układając w myśli tyradę — dla męża jedną, dla tego utrapieńca drugą.
Deszcz i błoto potęgowały jej zły humor.
Pomimo przedstawień Piotrusia, nie chciała wsiąść do dorożki; sprawiało jej to złośliwą radość, że jego eleganckie obuwie pójdzie wniwecz.
Po długiej wędrówce ujrzeli młyn nareszcie.
Pani Joanna odetchnęła, przestępując próg.
— Pan wrócił? — spytała lokaja.
— Wrócił, wrócił; ale chory leży.
— Chory?... Zobaczymy! — mruknęła, wpadając jak furja do pokoju męża.
— Nędzniku! — krzyknęła. — Niegodziwcze! Kłamco!
Maric tak był zagrzebany w stosy pierzyn, że tylko z jego istoty był widzialny kwast od szlafmycy, i ani drgnął na ten wybuch.
Stanęła nad nim i perorowała dalej:
— To ja się zamęczam pracą, a ty hulasz! Ja tajemnic nie mam przed tobą, a ty spiski knujesz! Okradasz mnie, oszukujesz! Ha, ty jesteś... ty jesteś potwór!
Maric w dalszym ciągu leżał jak drewno.
— Gdzie pieniądze? Słyszysz! Nie udawaj! Upiłeś się, bezwstydny, i śmiesz się wylegać! Dalej! Rusz się! Gadaj zaraz! Gdzie pieniądze? Muszę je schować, zanim cię do reszty opęta ten stary awanturnik! Ja cię nauczę w afery się bawić! No, dosyć tego! Zawołam doktora na twój rachunek. Obejdziesz się potem bez tabaki!
Maric nagle się zaruszał. Z pod pierzyny wyjrzała część twarzy wzburzonej i ręka, którą machał w powietrzu, jakby zmorę od siebie odpychał.
Coś zabełkotał niewyraźnie.
— Gdzie pieniądze? — pytała uparcie.
— W klęczniku, w skarbonce! — wyszeptał. — I jeszcze gdzieindziej! — dodał, jakby usypiając.
Pani Joanna nagle straciła mowę.
Wytrzeszczyła oczy, otworzyła usta i zapomniała, z czem i poco przyszła.
Obróciła się i majestatycznie opuściła pokój.
Była jak ogłuszona. Stanęła na środku jadalni; nie wiedziała, co się stało, ani co ma robić dalej. Spodziewała się raczej skończenia świata, niż tego!
Nagle młody, swawolny śmiech ocucił ją. To Piotruś już się zapoznał z sierotą i pomagał jej przestawiać doniczki w oknie. Śmiech był rzeczą tak nadzwyczajną we młynie, że pani Joanna natychmiast odzyskała władzę nad zmysłami i przypomniała sobie drugą dzisiejszą klęskę.
— Piotruś! — zawołała ostro.
Chłopak przestał żartować z dziewczynką i ruszył na wezwanie, bez pośpiechu, nucąc przez zęby. Wyglądało to prawie na gwizdanie.
— Pocoś tutaj przybył?
Chłopak stanął przed nią z rękami w kieszeniach kusej kurtki i nie odpowiedział, aż strofy dokończył.
— Poco? Ano, to do cioci decyzji — odparł wreszcie.
— Jakto? Ja pytam: skąd się wziąłeś? Wypędzili ciebie stamtąd?
— Eh! Bardzo byłem lubiany. Płacz był, gdym odjeżdżał... Ale cóż! Nauczyłem się wszystkiego, no i nie miałem sumienia narażać cioci na koszt mojej nauki, kiedy mogę już być użytecznym. Naprawdę!
Uśmiechnął się i dalej nucił.
— Brednie! Masz atestat? Pokaż!
— Atestat? Zapomniałem się upomnieć. Zresztą, naco mi to? Dyrektor chciał mi dać córkę nawet, nie ten głupi świstek papieru. Dziewczyna trochę piegowata, ale będzie miała sto tysięcy. Może ciocia chce ją zobaczyć?...
Zaczął szperać w pugilaresie, zapchanym szczelnie bilecikami, suchem kwieciem i różnemi tego rodzaju dokumentami.
Jedyny banknot, zmięty, reprezentował fundusz materjalny.
— Et, gdzieś się zarzuciła! — rzekł wreszcie.
— Błazen jesteś! — wybuchnęła pani Joanna. — Pewnie grałeś w karty, bałamuciłeś panny i zbijałeś bąki! Może jeszcze długi masz?
— Ano, ciocia złota, jakby ze mną bomblowała, tak zgadła! — zaśmiał się Piotruś, uszczęśliwiony i rad z siebie, mrugając do starej impertynencko.
— Milcz, bo wyjdę z cierpliwości! Jak śmiałeś tu przyjechać bez mego zezwolenia?
— Ale właśnie ja przyjechałem po zezwolenie cioci. Ja nigdy nic nie czynię bez zasiągnięcia jej rady. Oho, ja wiem, co cioci rozum jest wart! Więc najpierwej chciałem spytać: w czem ciocię będę mógł tutaj wyręczyć?
— Nie potrzebuję ciebie wcale!
— To pocóż mi ciocia kazała uczyć się tego fachu? No, ale mniejsza o to! Zda mi się teraz, bo mam dwie partje. Jedna to ta dyrektorówna, Rózia Rosenstock... Zaraz... musi być fotografja... a druga Liza Sturm, wnuczka kasjera, cudowna! Mówię cioci, ładniejszej nie znam... i kocham ją, ale to okropnie! Otóż, niech mi ciocia doradzi. Rózia ma fundusz, ta piękność. I tak się waham. Chciałbym obie mieć. Oho, jest fotografja!
Dobył kartki i podawał ją z ujmującym uśmiechem. Pani Joanna odtrąciła.
— Precz mi z tem z oczu! Za kogo mnie masz, że mi te brednie prawisz? Także smarkacz! Odpowiadaj porządnie! Gdzie twoje manatki?
— Aha, zapomniałem! Mam śliczne garnitury, rzeczy trzy kufry... no, i to wszystko musiałem zostawić, bo tak jakoś prędko wyjechałem, że i rachunków nie zdążyłem zakończyć.
— Jednem słowem, zaaresztowali ci rzeczy?
— Ciocia chyba sama była w takim wypadku, że tak wie odrazu.
— Dziwię się i żałuję, że i ciebie nie zaaresztowali! Wart tego jesteś!
— I ja się dziwię, ale ci Manichejczycy czasem bywają rozsądni! Zabrali, com posiadał, a mnie w areszcie karmić nie zechcieli!
— Zapewne odesłałeś ich do mnie, niegodziwcze?
— Broń Boże! Mówiłem, że ciocia nie zechce im zapłacić; ale czy oni w to uwierzą!
Pokręcił z powątpiewaniem głową i wyjąwszy papieros, zapalił go.
— Wstydzie rodziny! Pasorzycie! Urwisie!
Piotruś skrzywił się i przerwał:
— Ja to już napamięć wiem! Poco ciocia tak się tem podnieca? Ja się nigdy nie tłumaczę, ani zaprzeczam! Dawno się z ciotką zgodziłem, że powinienem się zabić. Uczynię to i będzie raz koniec!
Zawrócił się na pięcie i skierował ku drzwiom.
— Gdzie mieszka Józef? Muszę go pożegnać — przemówił od progu grobowym głosem.
— Na takie głupstwa nie zwykłam odpowiadać — odparła Maricowa, zatrzaskując drzwi.
Starała się o nim więcej nie myśleć. Poszedł — tem ci lepiej. Zielsko nie ginie!
Nazajutrz wydała sąd na męża. Maric stracił bezpowrotnie posadę magazyniera i zaufanie żony.
Stary zniósł to napozór spokojnie, nie było między nimi żadnych wyjaśnień, tylko uśmiechał się złośliwy, obmyślając zemstę. Nie mógł darować żonie usunięcia od potocznych dochodzików.
Drugiego dnia pod wieczór zjawił się Józef w magazynie, gdzie Maricowa właśnie przyjmowała zboże.
— Czy ciocia nie widziała dzisiaj Piotrusia? — spytał niespokojnie.
— Dzięki Bogu, nie!
— Aj, to źle! — stęknął strapiony.
— Cóż to, zatęskniłeś po nim?
— Nie, ale boję się, że coś mu się zdarzyło! Onegdaj był u mnie zrozpaczony!
— To dobrze; ma, na co zasłużył!
— Tak, ale my możemy jego zgubę wziąć na sumienie. On się już opamiętał i myślę, że zacznie pracować. Mnie jednego ma na świecie, muszę mu pomóc!
— Jakże to?
— Wynalazłem mu posadę z kaucją niewielką. Jeden mój tysiąc wezmę od cioci w tym celu.
— Nie dam — rzekła twardo.
— Zastawię weksel w takim razie. Bratu kawałek chleba dać muszę.
— Głupcze, odpłaci on tobie ślicznie!
— Nie potrzebuję odpłaty. To mój obowiązek. Teraz rzecz się zmienia. Piotruś zginął. Ot, dola!
Ręką machnął i nasuwając czapkę na oczy, dla ukrycia może łez, wyszedł.
Ciotka wybiegła za nim.
— Słuchaj-no! To zguba; ale kiedy go znajdziesz, to przyślij tutaj! Cóż robić! Niech siedzi u mnie wolę to, niżby cię miał ograbiać z pieniędzy! A jeśli przepadł!... Nie, nie, znajdzie się, da Bóg!
Nogi pod nią drżały ze strachu. Tegoby tylko brakło! Ludzie roztrąbią, że to oni winni śmierci chłopca, a w handlu to dosyć, żeby połowa klientów odpadła. Głupi ludzie! Nienawidzi ich; żeby nie ten młyn, robiłaby wedle swego widzimisię i drwiłaby z ich sądów; ale młyn to opinja, musi się z nią rachować. Józef pierwszy lament podniesie, pójdzie to po całym uniwersytecie, rozpełznie się po całem mieście i bywaj zdrów! Przeklęty chłopiec! Niechby sobie żył. Oto zmora! W nocy nie da zasnąć spokojnie.
Rozdrażniona wróciła do domu i śnił jej się całą noc Piotruś w trumnie, nad którą stał Maltas i, zamiast ziemi, rzucał w nią gliniane skarbonki z dukatami. Maricowa obudziła się w potach i zaraz posłała po Józefa. Goniec wrócił z niczem — u profesorowej nie widziano Józefa od wieczora.
Gdyby kto rzekł pani Joannie, że uszczęśliwioną będzie z widoku Piotrusia, nazwałaby to warjacją; a jednak stało się tak. Odetchnęła z lubością na widok dorożki, która popołudniu przywiozła jej w dom urwisa.
— Trzeba nie mieć sumienia, żeby wyprawiać takie głupstwa! — rzekła mu tylko, a Józefa uścisnęła pierwszy raz w życiu.
— Ciociu! Obiecał mi pracować, oszczędzać, starać się, ile sił. Proszę mu dać zajęcie i zapomnieć, co minęło.
— No, no! Niech tam sobie! — mruczała.
Piotruś blady, zmęczony, wyglądał istotnie na skruszonego grzesznika.
Kiwał tylko potakująco głową bratu i obgryzał paznogcie.
Pani Joanna była tak wspaniałomyślna, że zatrzymać chciała Józefa na wieczerzę; ale wymówił się brakiem czasu i odjechał, zostawiając Piotrusia pod najlepszą, jak mu się zdawało, opieką.
Nazajutrz w młynie znowu zaszły poważne zmiany. Pani Joanna pasowała siostrzeńca na kontrolera, sierocie oddała zarząd domu, sobie zatrzymała magazyn i obsada ta pozostała pod sterem ruchliwej gospodyni.
Piotruś, widząc, że gwałtem nic nie wskóra, postanowił cierpieć i ulegać.
Po chwili wkradł się w łaski każdego. Chłopczysko to było dobre, wesołe, giętkie. Zdolny i bardzo roztropny... miał tysiące wad, które niweczyły wrodzone dary natury. Ospały, leniwy i niewytrwały, miewał impety pracowitości, wybuchy poczucia obowiązku, pojęcia swoich wad. Wtedy pracował za dziesięciu; mógł i umiał wszystko, co chciał, zdrów był i spokojny. Słomiany to był ogień i gasł nagle. Piotruś wtedy stawał się senny jak mucha wrześniowa, apatyczny, mrukliwy.
Przez czas jakiś wlókł jeszcze zajęcie siłą rozpędu, potem nagle wypowiadał posłuszeństwo i szedł hulać. Hulał, póki sił stało; trwonił, co miał, do ostatniego grosza, miękkiego był serca i charakteru; kto mu pochlebił, mógł go obrać do nitki; ostatni grosz i koszulę oddałby proszącemu, bez troski i pamięci, co jutro będzie. Owo jutro nadchodziło żałobne. Piotruś biedę znosił stoicznie, aż do ostatecznych granic. Wtedy dopiero wracał do pracy. W ten sposób rozpoczął życie u ciotki. Wstawał o szarym świcie, pracował z sumiennością niesłychaną, znosił złe jadło, krótki spoczynek, gderanie ciotki, brak odzienia i bielizny, niedostatek wszelki, z cierpliwością wzorową.
Urządzenie młyna zrozumiał w lot, w rachunkach był pojętny, po kilku dniach obracał się w tem nowem otoczeniu z całą znajomością rzeczy; udobruchał nawet najeżoną ciotkę, wujowi dostarczał pod sekretem papierosów i piwa, sierotę w sobie rozkochał, pracowników zjednał wesołością, wieczorem niewyczerpanym humorem rozbawiał ponury dom. W ten sposób sprawiał się przez miesiąc. W tym czasie zdarzyło się jakieś uszkodzenie w maszynerji... Młyn nagle stanął.
Pani Joanna, wezwana na miejsce katastrofy, stanęła bezradna i posłała po męża. Młynarczyk wrócił z kantoru zdyszany.
— Pan powiedział, „co“ zajęty i nie przyjdzie.
Maricowa poszła tedy sama.
— Słyszałeś?... Coś się stało w pytlach! Idźno, zobacz kiedyś technik.
Maric od księgi rachunkowej oczu nie podnosił.
— Nie mam czasu do dwóch obowiązków. Samaś to mówiła, odbierając mi magazyn!... Teraz ja z kantoru nie wyjdę. Reparuj sama maszyny!
To była jego zemsta.
Maricowa z furją przyskoczyła do niego.
— Na mojej mące ileś zebrał pieniędzy? — krzyknęła.
— A ty na moim żołądku ile skarbonek napełniłaś? — odciął się Maric.
— Dobrze, siedź! Dam sobie radę bez ciebie! — zawołała, trzaskając drzwiami.
Ruszyła znowu do młyna, aby posłać do miasta po technika, gdy ją doleciał ze środka głos Piotrusia, komenderujący:
— Albuk! Wał ten podnieść trzeba i ze dwa tryby przesunąć. Biegnij po ślusarzy!
— Bój się Boga! Do reszty popsujesz! — upominała, ręce łamiąc.
Piotruś wyjrzał do niej z za pytlów.
— Jakto? Toć przecie umiem swoją rzecz! Niech ciocia będzie spokojna! Za godzinę ruszymy!
Maricowa spędziła tę godzinę na miejscu, przyglądając się z zajęciem.
Piotruś zyskał wiele w jej oczach.
Gdy wreszcie zeszedł na dół, umorusany i zmęczony, a krzyknął: „Puszczaj wodę na koło!“, i gdy wszystko poruszyło się prawidłowo, w głowie jej stanęło postanowienie:
— Temu zapiszę młyn! Z tego będzie młynarz! Józef do niczego!
Od tego dnia była łaskawszą dla siostrzeńca. Zdolnością jego lubiła szczególnie przechwalać się przed mężem i drażnić go bezustannie.
Maric znosił przycinki w milczeniu, ale i u niego w głowie stanęło postanowienie:
— Nie dam nic Renim, nic, nic, ani szeląga. Sierota weźmie po mnie. Jej powiem przed śmiercią, gdzie pieniądze schowane! Im wszystkim figa!
Nie przeszkadzało mu to robić słodkich min do Piotrusia, aby dostać papierosów i piwa pod sekretem przed żoną.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.