Morituri/Część trzecia/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dwadzieścia cztery godziny upłynęło od tego utrapionego wieczora, gdy generał wyjechał z głową rozbitą, z myślami powikłanemi, zrozpaczony niemal, chory w istocie, przekonawszy się, że wszelkie starania ocalenia majątków będą nadaremne. Jechał tak w myślach zatopiony, że gdy powóz stanął, musiano mu przypomnieć, aby wysiadł — nie wiedział, co się z nim działo.
Wprost udał się potem do Roberta; smutnie przemówili do siebie słów kilka. Młody książę zgóry był pewien, że ratunek jest niemożliwy, nie chciał się jednak sprzeciwiać; wysłano na całą noc (rozstawne konie dla pośpiechu, umieszczając po drodze) do księdza biskupa. Generał łudził się tą nadzieją, że biskup potrafi sumy duchowne, o które się starał, na dobra w porę jeszcze dostarczyć.
Nazajutrz wrócił posłaniec, przynosząc kartkę niewyraźnie nakreśloną. Ksiądz sufragan był chory, pisał, że prędzej, jak w pół roku, nic mu zrobić niepodobna.
Rano ruszył znowu książę Hugon z prośbą i naleganiem o folgę półroczną. Mecenas był nieubłagany, zastawa stawała się równie straszną, jak sprzedaż, a groźniejszą tem, że nie dopuszczała licytacji i cenę dóbr oznaczała bardzo niską. Układy więc spełzły na niczem, a mecenas zabierał się do podróży ze swym towarzyszem nieodstępnym.
Na wyjezdnym jeszcze przemówił do niego generał gorąco, ze łzami w oczach, poruszony, i spotkał zimną, grzeczną, ale bardzo stanowczą odmowę. Dobra więc musiały iść na sprzedaż, cały ten sztuczny gmach zamożności, blasku, wielkości dnia jednego miał runąć. Nie było ratunku. Gozdowski mówił o wypaleniu sobie w łeb, Żurba milczał, Zenon chodził chmurny i w myślach zatopiony. Wszyscy temi długiemi spory znużeni byli i wyczerpani.
Gdy nareszcie powóz zaszedł i Hartknoch wsiadł doń z pokornym ciągle Zembrzyńskim, ci, co w ganku pozostali, słowa do siebie nie mówiąc, rozeszli się.
Każdy z nich pocichu powtarzał:
— Niema ratunku!
I przy tej ostatniej naradzie nie było księcia Roberta; spędził on ten dzień częścią przy ojcu, częścią w swoim pokoju, nie mogąc spocząć na chwilę, miotając się i dręcząc.
Tymczasem Stella wesoło grała na fortepianie i śmiała się do Antoniny, której łzy stawały w oczach co chwila. Biedne dziewczę coraz to się wymykało do kątka, aby je otrzeć niepostrzeżone.
Wieczór już był, gdy generał wysiadł powtórnie z powozu, tak prawie onieprzytomniony, jak wczoraj, lecz wczoraj nieszczęście go przybijało, aż do odjęcia mu władz wszelkich, dziś ono budziło jakąś gorączkową ruchliwość. Wprost pieszo poszedł znowu do Roberta.
Zastał go chodzącego po pokoju tym krokiem bezmyślnym, który staje się potrzebą przy gwałtownem wzburzeniu. Instynktowo naówczas porusza się człowiek, jakby natura wskazywała mu, że powinien działać i pracować. Nie mówiąc słowa, książę Hugon, zatoczywszy się prawie, padł na kanapkę, kapelusz rzucił, podparł się na ręku, nie pozdrowił nawet Roberta, który na chwilę zatrzymał się w chodzie i znowu tym krokiem machiny począł mierzyć ciasne mieszkanie.
Po długiem milczeniu:
— Stało się! — zawołał generał. — Do czego się łudzić? Naco daremnie uwodzić? Czas jest sytuacji, jaką nam uczynił los, zajrzeć w oczy śmiało i po męsku. Robercie, umieliśmy być szczęśliwi, nauczmy się cierpieć godnie. Brańsk przepadł... ale wiadomość o tem zabiłaby szambelana; bądź co bądź, największemi ofiarami oszczędzić mu trzeba tego ciosu. Myślmy, radźmy, działajmy!
— Kochany stryju, rozkazuj, ja nie wiem, co począć; lecz co każecie, to spełnię, wszystko! bez wyjątku!
— Mój Boże! — łamiąc ręce, krzyknął generał — to nieszczęśliwe, dobre, śliczne dziecko nasze, serce mi pęka! Dojeżdżając, słyszałem jej fortepian, zdało mi się, że jej srebrny, miły, wesoły śmiech słyszę. Ona nic nie wie, ona się niczego nie domyśla. Jeśli oni nas zlicytują, jak grożą, cóż nam zostanie?... Pałac? może! Ale to będzie ciężar, którego my nie potrafimy utrzymać. Co począć z ojcem?
— Najwięcej obawiam się o ojca, oszczędzać go trzeba do ostatniej chwili. Stella się zastosuje do naszego położenia. Ubóstwo nasze będzie znośne, coś nam zostanie w ostatnim razie — rzekł Robert. — Sprzedamy pamiątki, sprzęty, kosztowności i jeszcze z tego skleimy odrobinę, z której Stella, ty, kochany stryju, ojciec będziecie mogli żyć wygodnie. Co do mnie, ja do służby powrócę.
— Wygodnie! Tak, dla tych ludzi, którzy nie nawykli do zbytku, w jakim my wzrośliśmy, byłoby to aż nadto, ale ojcu odejmże ludzi, do których od wieku nawykł, jego stare sługi, jego obszerne mieszkanie, ceremonjał, który go otacza. Mnie — mówił generał — niewiele zostało, czuję, że nie przeżyję długo tego ciosu, lecz ty, Stella, ojciec...
— Ja, ja niczego nie potrzebuję, — odparł Robert — idę w służbę.
— A Stella, co się ze Stellą stanie?
— Stryju kochany, trzeba to wcześnie obmyśleć.
— Ja już nie mam myśli nawet! — zawołał książę Hugon. — Jam zabity.
W istocie silili się oba napróżno na wynalezienie nawet środków, z pomocą których mogliby oznajmić o nieszczęściu szambelanowi, w części przynajmniej, a Stelli — nic przed nią nie tając. Generał przebąkiwał, iż dla niej nic nie pozostawało, nad ten klasztor, którego ksienią była ciotka. Lecz Robert zaprotestował.
— Stella nie może się zamknąć w celi, przebywszy młodość na świecie, nieprzygotowana do tego życia.
I znowu milczeli i siedzieli tak część nocy, to wzdychając, to rzucając słowy bezużytecznemi, które się rozpryskiwały w powietrzu.
Późno już nadszedł Gozdowski. Biedny człowiek w tem zrozpaczonem położeniu chciał czemś być użytecznym. Nie było wątpliwości, iż wierzyciele posuną się do ostatecznych środków wyzyskania swych należności, że mogą areszt położyć na ruchomościach nawet, obawiając się, iż wartość dóbr nie wystarczy.
— Niema tu co czekać! — zawołał Gozdowski. — Co tylko jest kosztowniejszego: srebra, klejnoty, obrazy, należy natychmiast pakować, wywozić i byłbym za tem, żeby to sprzedać, a zapewnić w ten sposób jakikolwiek fundusz na przyszłość. Przychodzę po rozkazy.
— Rób pan, co uznasz dobrem, — rzekł książę Robert — jednakże zastanów się, nie może to odbyć się tak, aby szambelan tego nie dostrzegł, aby się nie dorozumiał.
— Myślałem już i o tem — dodał Gozdowski — i przychodzę z tem, aby pana szambelana, pod pozorem jego zdrowia, namówić na wyjazd do Warszawy. Tym sposobem oszczędzi mu się widoku najboleśniejszego.
— Szambelan za nic wyjechać nie zechce.
Rozprawiano tak, a każdy poddawał myśl swą, niepraktyczną i o dobrem tylko sercu świadczącą. Chciano posyłać po księdza biskupa, ale ten leżał chory. Generał wreszcie przypomniał sobie jedynego bliskiego krewnego, jakiego mieli, brata żony księcia szambelana, księcia, którego nazwiemy tu dawanym mu powszechnie przydomkiem Pokrzywki.
Stosunki z nim od bardzo dawna były zaniedbane. Wiedziano, że mieszkał na Wołyniu, gdzie obszerne dobra posiadał. O stanie jego majątkowym mówiono różnie; jedni go mieli za bogatego, drudzy za bankruta. Czynny był bardzo, dobra kupował, sprzedawał, frymarczył, żył na wielką stopę, przecież nikt stanu jego majątkowego dobrze nie znał. Było to tem trudniejsze, iż książę, mimo wieku i siwego włosa, grał w karty tak zapalczywie, iż nieraz wieczór jeden sto tysięcy mógł czynić w kasie różnicy.
Generałowi zdawało się, iż wpadł na najszczęśliwszy pomysł, przypomniawszy sobie tego człowieka.
— On jeszcze nas może wybawić! Zapomnieliśmy o nim. Niech Robert bierze pocztę niezwłocznie, niech jedzie, niech mu powie wszystko, niech się odezwie do jego serca!
Robert ruszył tylko ramionami.
— Pojechać mogę, — rzekł — lecz, kochany stryju, uprzedzam was, że się to na nic nie przyda. Wszystkie te paljatywy uratować nas nie mogą. Za późno jest, umiejmy z godnością upaść.
Po księciu Pokrzywce, wystąpił jeszcze z kilku równie niedołężnemi wnioskami generał; w ostatku opuścił ręce i, pogrążony w zadumie, siedział w krześle, jak nieżywy.
Gozdowski domagał się decyzji co do sprzedaży, Robert nic nie śmiał rozstrzygać. Bezsilność, która powoli podkopywała ich przez długie lata, występowała coraz wyraziściej w ostatniej godzinie. Nikt nie wiedział, co robić, co począć, od czego zaczynać.
Świtający ranek zastał ich jeszcze tak, narzekających na los, na ludzi, na zdradę, a bezsilnych. Gozdowski powlókł się do swego dworku, generał odszedł na górę, Robert został i, nie rozbierając się, znużony, rzucił się w fotel i usnął.
Jasny dzień i bijące w szyby słońce przebudziły go. Przed nim, cała w bieli, z bukietem i książką w ręku, stała, ze współczuciem wpatrując się w niego, piękna Stella, z twarzą anielskim spokojem opromienioną, dziecięcym uśmiechem jaśniejącą. Znalazła go tak po nocy bezsennej, z wpadłemi oczyma, bladego, znękanego, śpiącego w krześle, pokój w nieładzie po wczorajszych gościach, i powoli twarz jej z wesołej stawała się coraz poważniejszą, trwoga malowała się na niej.
Książę Robert otwierał oczy zdziwione, nie mogąc jeszcze myśli pozbierać.
— Bracie drogi, co ci jest? tyś cierpiący. Spałeś tu całą noc w krześle? Chory jesteś? — spytała go czule — mów. O, jakież to szczęście, że ja nadeszłam tutaj. Nikogo nie było przy tobie, nikt nie wiedział, że jesteś chory. Mów, czy ci czego nie trzeba? co ci jest?
— Ale nie, moja droga, — oprzytomniając, odparł Robert — zasnąłem tak, sam nie wiem, jak się to stało, ze znużenia, czytając... Mówiliśmy długo ze stryjem.
Mimowolne westchnienie wyrwało mu się z piersi; niespokojne oczy Stelli z niedowiarstwem go badały.
— Mój drogi, — odezwała się nieśmiało, przysiadając na małym stołeczku u nóg jego — lękam się, że wy, mnie za dziecko mając pieszczone, wszystko przede mną taicie. Ja przecie nie jestem tak ślepa: coś się tu dzieje z nami, o czem ja nie wiem, a czego tem bardziej się lękam. Ci obcy ludzie, którzy przyjeżdżają z interesami, te narady potajemne, niepokój generała, nieustanni posłańcy do biskupa; ja się domyślam i drżę. Cóż się stało, drogi Robercie? Ja mam odwagę: ja chcę wiedzieć, ja chcę z wami podzielić się troską, wszystkiem, co dotknąć nas może, mówcie mi, nie oszczędzajcie mnie!
Wejrzeniem, czułości pełnem, prawie łzawem, spojrzał na nią Robert; była tak piękna, tak dotąd szczęśliwa, tak spokojna! Miałże jednym wyrazem zniszczyć to dzieło rąk Bożych, oszczędzane tak długo? Zamilkł. Ona wzięła dłoń jego w drobne rączki i, przymilając mu się, napraszała:
— Na miłość twą braterską dla mnie! Robercie, mów mi prawdę całą!
— Dziecko moje, — zawołał brat — wieszże ty, czego się ode mnie domagasz? Czy dźwigną ramiona twoje losy, które na nas spaść mogą? Do dziś dnia nic się jeszcze nie stało, Stello moja, lecz dłużej taić ci nie chcę. Powoli mienie i byt naszego domu chyliły się ku ruinie. Wyczerpały go ofiary, wojny, wypadki, może nasza zbytnia ufność w Opatrzność i nałóg życia, którym żyliśmy wieki. Jesteśmy zagrożeni ubóstwem.
Stella zbladła; pierwszy wyraz, który z ust się jej wyrwał był:
— Ojciec, biedny ojciec! ojcu nie mówcie!
— A! nie lękaj się, musimy go oszczędzić, do ostatniej chwili kryć przed nim będziemy katastrofę. Chciałaś wiedzieć, wiesz ją. Jutro może wypędzeni będziemy z dóbr, wyzuci ze wszystkiego.
Wielkiemi oczyma osłupiałemi patrzyła długo Stella na brata; bladła, lecz pierwsze wrażenie przemogła, potarła ręką po czole i z powagą, głosem drżącym, odezwała się uroczyście:
— Bóg dał, Bóg wziął, niech imię Jego będzie błogosławione. Ubóstwo — dodała — a! to nic dla nas! myśmy młodzi. Ubóstwo? cóż to, praca? ale nigdy upokorzenie, a! nigdy! Czy ty się lękasz ubóstwa?
— Ja? nie! — zawołał Robert, rozgrzany jej wyrazami — ja, nie, ale dla nich...
— Wszak ludzie pracują, — odezwała się — wszak i my pracować możemy dla siebie i dla nich. Ja się nie zlęknę ubóstwa, o! nie, ale ojciec, ale oni, ale owi biedni, starzy słudzy, przyjaciele, cóż z nimi? Dla nich nasze ubóstwo może być nędzą... O mój Boże!
Zaczęła chodzić po pokoju.
— I spadło to na nas tak nieprzygotowanych, jak piorun z jasnego nieba. Cóż się stanie z Brańskiem, Robercie? Te miejsca dla nas święte, groby, te wymodlone progi, te zawieszone wspomnieniami ściany. A nie! to śmierć, to śmierć!
Zakryła sobie oczy i łzy z nich wytrysły.
— Stello, — zawołał żywo Robert — chciałaś prawdy, a brzemienia jej udźwignąć nie możesz. Uspokój się, groźba losu jeszcze się zmienić może.
— Nie, ja to przeczuwałam oddawna, — odpowiedziała, odsłaniając powieki — nie wiem, czemu śniły mi się często okropne z raju wygnania, jakieś z domu ucieczki, jakieś łachmany brudne na mnie, na ojcu, i ludzie urągający się nieszczęściu naszemu. Lecz któżby śmiał się urągać, któż ma do nas żal? Nie zawiniliśmy nikomu. Tym snom, oblegającym mnie, broniłam się nieraz modlitwą i wstawałam, drżąc długo na jawie, gdy mi się wszystko śmiało.
— Więc to prawda! — dodała po chwili. — Robercie, o ojcu myśleć trzeba, ojciec nic nie wie?
— I nie będzie wiedzieć, powtarzam ci, dopóki tylko utaić przed nim potrafimy.
— A generał? biedny stryj, on cierpi za wszystkich... a biskup, oni wiedzą?
— Wiedzą i starają się czynić, co mogą, aby uchronić nas od zguby, lub przynajmniej ją przeciągnąć. Nie możemy się skarżyć, mamy przyjaciół wiernych, Żurbowie ostatni grosz oddali, nie mogąc nas nim ocalić, Gozdowski poczciwy szaleje.
Zamyśliła się Stella, zwieszając głowę.
— A tak! — zawołała — teraz to rozumiem, dlaczego generał tak pragnął tego małżeństwa z Alfonsyną, sądził, że się niem wykupimy. I ty, biedny, gotów byłeś na ofiarę, bo jej kochać nie mogłeś. Jam to uczuła, ja patrzyłam i zrozumieć cię nie umiałam. A! jakież to szczęście, że los cię uratował, że Bóg nie przyjął twej ofiary.
Z rękami ciągle złożonemi, jak do modlitwy, chodziła i płakała. Nie był to jednak płacz rozpaczy bezsilnej; w jej głosie i wzroku znać było męską niemal odwagę. Podała rękę Robertowi.
— Bracie, męstwa, męstwa! My dwoje musimy robić wiosłami na tej tratwie rozbitków, myśmy młodzi i silni. Nasze szczęście w ich szczęściu. Ci starzy, to nasze relikwje przeszłości, to cały ród, dziady i pradziady, uosobione w ich świętych postaciach... dla nich miejmy siły.
Robert stał zamyślony.
— Ja dawno w tobie widziałam — odezwała się — jakby wyczerpanie bolesne, jakby obojętność dla życia, ale nam nie wolno rozpaczać i paść i płakać, my musimy dźwigać, co najcięższe... Robercie, słyszysz mnie?
— Słyszę, Stello kochana, i uczę się od ciebie obowiązku... Nie lękaj się, spełnię go, ale daj mi odetchnąć. Najcięższe dla mnie było ciebie wtajemniczyć w tę niedolę.
W tej chwili szybki, łatwy do poznania krok generała dał się słyszeć w przedpokoju. Stella spojrzała w zwierciadło, otarła oczy, starała się przybrać twarz wypogodzoną i pobiegła kilka kroków ku niemu.
Książę Hugon szedł z jakiemiś papierami w rękach. Spotkawszy synowicę w progu, przestraszył się i cofnął, lękał się, aby mu z oczów nie wyczytała tajemnicy, którą jeszcze chciał ukrywać. Niósł z sobą najrozmaitsze listy, notaty, adresy, wszystko, co według niego mogło posłużyć jeszcze do ratowania w nieszczęściu. Ratunku tego szukał ciągle w drugich, nigdy w sobie. Przez resztę nocy pousnuwał najdziwniejsze plany. Zdawało mu się niepodobieństwem, aby Opatrzność dała upaść wielkiemu Brańskich domowi, byłaby to z Jej strony niewdzięczność. Fundowali tyle kościołów, tyle klasztorów, tyle szpitali... Ufał nawet w bilet loteryjny, który był wziął przypadkiem; oprócz tego przynosił adres jednego z książąt bawarskich, z którym gdzieś służył, chciał pisać do osobiście mu znanego cesarza austrjackiego, pokładał nadzieję w Rotschildach, z którymi onego czasu był na bardzo dobrej stopie...
Stosy tych urojeń dźwigał stary, zdyszany, znowu niemi odżyć usiłując; w progu spotkawszy Stellę, przestraszył się. Lecz, wlepiając w nią oczy, popatrzywszy na Roberta, domyślił się, że musiała wiedzieć o wszystkiem, papiery wypadły mu z rąk, łzy się rzuciły i pobiegł ku Stelli, ściskając ją z płaczem.
— Dziecko moje, aniele mój! Naco ci to powiedziano?
— Ale jam sama odgadła, — łkając, przerwała Stella — to nic, tak lepiej, ja się na coś zdam, ja pomogę, ja nie chcę być wyjątkiem i oszczędzaną, słabą istotą; wezmę tę część, która na mnie przypada.
— A! ty jesteś święta, tyś anioł! — krzyknął generał zachwycony. — Przed tobą klęknąć potrzeba!
Mimowolnie Stella się uśmiechnęła z za łez.
— O, stryjaszku!
— I zobaczycie, — przerwał, poczynając zbierać rozsypane papiery razem z Robertem i Stellą, stary kawaler maltański — zobaczycie, że to jeszcze wszystko jakoś szczęśliwie się skończy. Jeszcze jest tysiące środków, o których się w pierwszej chwili nie pomyślało. Ja mam rozległe stosunki, nasza rodzina znana jest całemu światu, nie dadzą jej upaść. Esterhazowie, spokrewnieni z nami, są niezmiernie bogaci. Ja mogę wygrać na loterji. Napiszę do cesarza austrjackiego, do króla bawarskiego, do Rotschildów. Ze starym Rotschildem byłem za pan brat, lubił mnie bardzo! Ile to ja u niego dobrych zjadłem obiadów! To są ich listy. Chciałem właśnie Robertowi pokazać je, aby się przekonał.
Stella i Robert, nie podzielając tych marzeń stryjowskich, milczeli, niedowiarstwo ich wyczytał z oczów.
— Nie wierzycie mi? Otóż przekonacie się.
Rzucił papiery na stół.
— Tylko ty, moja Stelciu, nie gryź się, nie martw, nie płacz, nic jeszcze niema, oprócz groźby. Ja przeczuwam nawet, że ci ludzie, co nam grożą, w ostatniej godzinie zawahają się, zatrzymają i cofną sami, zobaczycie; nie trzeba rozpaczać.
Stella stała z oczyma spuszczonemi, myśl jej była już gdzie indziej; pocałowała stryja w rękę, brata w czoło.
— Ojca oszczędzić trzeba! — powtórzyła pocichu. — Zresztą co Bóg da, to da, wola Jego błogosławiona.
Spojrzała, oczy otarła i jasna znowu, ale drżąca cała, ale słaniająca się od wewnętrznego tajonego bólu, wysunęła się z pokoju. Poszły za nią wejrzenia starca, który, patrząc, płakał.
— Za co? za kogo? za czyje grzechy anioł ten niewinny cierpieć będzie? — rzekł powoli. — Niezbadane wyroki Boże, niepoścignione drogi boleści i kary. Któż ten świat pojmie? kto wyczyta, co na nim hieroglifami pisze palec Boży?
I padł stary na kanapę, jakby go nagle wszystkie owe nadzieje świetne odeszły.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.