Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— I spadło to na nas tak nieprzygotowanych, jak piorun z jasnego nieba. Cóż się stanie z Brańskiem, Robercie? Te miejsca dla nas święte, groby, te wymodlone progi, te zawieszone wspomnieniami ściany. A nie! to śmierć, to śmierć!
Zakryła sobie oczy i łzy z nich wytrysły.
— Stello, — zawołał żywo Robert — chciałaś prawdy, a brzemienia jej udźwignąć nie możesz. Uspokój się, groźba losu jeszcze się zmienić może.
— Nie, ja to przeczuwałam oddawna, — odpowiedziała, odsłaniając powieki — nie wiem, czemu śniły mi się często okropne z raju wygnania, jakieś z domu ucieczki, jakieś łachmany brudne na mnie, na ojcu, i ludzie urągający się nieszczęściu naszemu. Lecz któżby śmiał się urągać, któż ma do nas żal? Nie zawiniliśmy nikomu. Tym snom, oblegającym mnie, broniłam się nieraz modlitwą i wstawałam, drżąc długo na jawie, gdy mi się wszystko śmiało.
— Więc to prawda! — dodała po chwili. — Robercie, o ojcu myśleć trzeba, ojciec nic nie wie?
— I nie będzie wiedzieć, powtarzam ci, dopóki tylko utaić przed nim potrafimy.
— A generał? biedny stryj, on cierpi za wszystkich... a biskup, oni wiedzą?
— Wiedzą i starają się czynić, co mogą, aby uchronić nas od zguby, lub przynajmniej ją przeciągnąć. Nie możemy się skarżyć, mamy przyjaciół wiernych, Żurbowie ostatni grosz oddali, nie mogąc nas nim ocalić, Gozdowski poczciwy szaleje.
Zamyśliła się Stella, zwieszając głowę.
— A tak! — zawołała — teraz to rozumiem, dlaczego generał tak pragnął tego małżeństwa z Alfonsyną, sądził, że się niem wykupimy. I ty, biedny, gotów byłeś na ofiarę, bo jej kochać nie mogłeś. Jam to uczuła, ja patrzyłam i zrozumieć cię nie umiałam. A! jakież to szczęście, że los cię uratował, że Bóg nie przyjął twej ofiary.
Z rękami ciągle złożonemi, jak do modlitwy, chodziła i płakała. Nie był to jednak płacz rozpaczy bez-