Morituri/Część trzecia/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Izdebka pana Polikarpa Wincentowicza, od ogrodu położona, miała przed oknami tyle akacyj, bzów i jaśminów, że w niej nawet o południu przy oknie tylko czytać było można. Wprawdzie śpiewały mu zato w maju słowiki, tak że często całą noc usnąć nie mógł, latały świętojańskie muszki, pachniały bzy i czeremchy rozkwitłe, i dlatego może nie chciał nigdy tego kątka, trochę nawet wilgotnego, na inny zamienić. Jakkolwiek ciasny, pokoik miał od bardzo dawnych lat przywilej, że się w nim nałogowo rezydenci, oficjaliści i czasem nawet skromniejsi goście schodzić byli nawykli na pogadankę i fajki. Miejsca zbyt wiele nie mieli, lecz można było we trzech siedzieć na łóżku; krzeseł prostych znalazło się do czterech; służył też za wygodne pomieszczenie ogromny kufer, a raczej skrzynia Wincentowicza, której tajemniczego wnętrza nikt nigdy nie widział; naostatek już przez gospodarza zafundowana najnowsza ławka pod oknem.
W pewnych dnia godzinach można było być pewnym, iż jeśli tylko Wincentowicz w domu, u Wincentowicza są goście. Zbierali się szczególniej przed obiadem, przed wieczerzą, a niekiedy w dni świąteczne po obiedzie. Nie było bezprzykładnem, że się tu znalazła partja marjasiku i warcaby. Tu sam Wincentowicz opowiadał obszernie historje sławne łowów różnych, a między innemi i radziwiłłowskich; tu Burski rozgadywał się o wielkim Napoleonie, którego znał osobiście, i o wyprawie do Hiszpanji, w której uczestniczył i gdzie mu kula palec u nogi prawej urwała; tu ksiądz Serafin prawił swe legendy o strachach i duszach bez ratunku zostających, które przychodziły dłonią wypalać stoły swym znajomym i przyjaciołom, o co się zawsze z Burskim sprzeczali, bo Burski w nic nie wierzył i nazywał te powieści dziecinadami. Tu czasem poczciwy stary Żurba przyszedł, niosąc to proch dla Wincentowicza, to flaszkę starej wódki, to przysmak jaki domowy.
Jeśli ksiądz sufragan przybył ze swym kapelanem Abłamskim, nie gardził i on skromną izdebką pana Wincentowicza, zwanego wielkim łowczym. Jeden Gozdowski, który trochę był pyszny, wcale tu nie zachodził, uważając takie pospolitowanie się z rezydentami za nieodpowiednie stanowisku, które zajmował.
Łatwo pojąć, że rezydenci nieraz zmuszeni milczeć w salonie i przy stole przez uszanowanie, nie śmiejący się poufale wygadać i wyśmiać, tu znajdowali prawdziwą pociechę i swobodę, nie potrzebując ani słów dobierać, ani hamować głosu. Pozwolił sobie który choćby co tłustszego, to dostał tylko od księdza Serafina paskiem, naśmieli się i po wszystkiem. Można też powiedzieć, że owa izdebka Wincentowicza była kuźnią wszystkich wiadomości, krążących po Brańsku, i tu się najlepiej dowiedzieć nowego, a sprawdzić niepewne było można.
Przystrojenie pokoiku było ubogie, skromne: strzelb kilka na kołkach, torby, siatki, rogi, obroże i wszystko, co zajęcia wielkiego łowczego znamionować mogło. Oprócz nich książę Józef Poniatowski wisiał na jednej ścianie, straszliwie przez muchy zeszpecony, z drugiej Attala i Szaktas. Atalla, na której trzymał się kawałek szkła, wyglądała nieźle, Szaktasa dym od fajek, wyziewy i pył zbrukały nielitościwie. Za piecem krył się dzbanek, miska i ręcznik. Tam także spoczywać był zwykł ulubiony wyżeł Wincentowicza, Bekas. Trzeci to, czy czwarty już zkolei legawiec nosił to nazwisko, do którego wymawiania tak był nawykł łowczy, iż raz, mając wyżlicę, nazwał ją Bekasą, ażeby się nie odzwyczajać.
Od kilku dni, to jest od początku zjazdu u Żurbów, izba Wincentowicza ciągle była pełna; tu przychodziły najrozmaitsze spostrzeżenia, wiadomości, domysły i podchwycone słowa, z których różne wnioski snuto. Trwoga była powszechna, — cały już dwór dorozumiewał się, że książętom coś groziło; o złych interesach dawno wiedziano, bo Gozdowski, gdzie jakie były małe sumki, powychwytywał.
Nie dlatego smutne widać było twarze, żeby się wszyscy o siebie tylko lękali — cały ten tak sklejony byt dworu, obyczaj jego, to jego życie społeczne drogie im wszystkim było. Poprzywiązywali się do szambelana, do generała, który jeszcze popularniejszy był od niego, do księżniczki Stelli. Robert obudzał w nich rodzaj współczucia, a choć mało z ludźmi żył, znano jego dobre serce; nie mówił wiele, ostatnim się groszem jednak podzielił zawsze i pomógł każdemu, każda więc wiadomość niepomyślna, przychodząca od Żurbów, mnożyła tu niepokój i gniewy — gniewy, bo dwór i rezydenci najmniejszej winy upadku nie przypisywali książętom, składali ją na niegodziwych lichwiarzy, na złych ludzi, na chciwość i łotrostwo. W ich przekonaniu nie było czcigodniejszych i lepszych panów nad Brańskich. Na samą myśl, że im tam jakiś przybłęda, groszołówca może wydrzeć majątek, siąść w ich dziedzicznych murach i rozpostrzeć się na ojcowiźnie, Wincentowicz krzyczał, że szelmie gotów w łeb wypalić, Burski pięść podnosił, ksiądz Serafin mitygował i dodawał:
— Pan Bóg tego nie dopuści, to rodzina pobożna, to ludzie świątobliwi, Kościołowi wierni, dla sług Jego dobroczynni, czekajcie końca!
Czekano końca, a ten właśnie coraz się gorzej zwiastował... każdy naostatek musiał i o sobie pomyśleć. Wincentowicz bardzo spochmurniał, Burski chodził, założywszy ręce wtył, ksiądz Serafin, modląc się, płakał.
Ostatniego dnia, gdy już gruchnęło wszędzie, że układy zerwane, że rady z wierzycielami dać nie było można, stał się lament wielki i rozpacz, a poczciwe ludziska znowu nie o sobie myśleli, tylko o starych tych, z których łaski żyli, a którzy dziś sami na łaskę i niełaskę losu mieli być oddani.
Najstarszym ze sług w Brańsku był właśnie Wincentowicz, który, choć trochę się po świecie tułał, zamłodu tu służył i na starość powrócił. Znał on najdrobniejsze fakty i tradycje dworu, a ponieważ niczego stanowczego dobadać się nie było można z nadchodzących plotek, zaczęto nalegać na Wincentowicza, aby ukradkiem do folwarku pojechał do Żurbów i tam zasięgnął języka.
Wincentowicz wieczorem, przed rozjechaniem się jeszcze gości, pieszo poszedł niby ze strzelbą na polowanie, a powrócił markotny bardzo i późno. Ksiądz Serafin, który zawsze przed północą dla Mszy św. zwykł był zasypiać, tego dnia był tak niespokojny, iż położyć się nie mógł. Burski, chodząc po dziedzińcu, czekał, znalazł się i ekonom z samego Brańska, któremu bardzo szło o wiadomość, co się tam święci.
Za Wincentowiczem wnet wszyscy wpadli do jego izdebki.
— No, cóż? no, cóż? mów! cóż się tam dzieje? będzie co z tego?
— Gdzie zaś, jakieś już nieszczęście czy fatalność nad nami! — zawołał Wincentowicz. — Powiadają, że cały dzień gadali, rozpierali się, kłócili i taki wszystko zerwane. Te bestje warszawiaki... pieniędzy i pieniędzy, choć im, co chcesz, rób, nie myślą czekać ani kwartału. Trudno znowu z palca im wywinąć te sumy, co im od lichwiarskich procentów porosły. Ale to jeszcze nic — rzekł ciszej Wincentowicz — i to nic, żem murzyna widział, który istotnie z tym jakimś kuzynem Gozdowskiego przyjechał, ale coś mi się takiego trafiło, że sobie rady dać nie mogę.
— Cóż takiego? — zapytał ksiądz Serafin. — Gadaj bo...
— Trudno powiedzieć, gdy człowiek sam niedobrze rozumie — mówił Wincentowicz. — Trzeba państwu wiedzieć, że mam z maleńkości taką pamięć, ale taką, że kogom raz w życiu widział, choćby w lat dwadzieścia po głosie i po nosie poznam.
— Et, zaś! — ofuknął Burski. — Fanfaronada!
— No, to mi ludzie poświadczą. Nie będę czasem mógł nazwiska przypomnieć, ale twarz i człowieka zaraz poznam, żem gdzieś już go spotkał.
— A z kimżeś się tam waćpan zetknął? — spytał ksiądz Serafin.
— Otóż zaraz opowiem, proszę posłuchać, — mówił dalej Wincentowicz — bo to ciekawa historja. Wiadomo państwu, że u Żurbów, tuż zaraz za folwarkiem, jest lasek brzozowy. Panna Antonina, niby to imitując nasz park, porobiła tam ścieżki i ławeczki. Miejsce wcale przyjemne. Ja, skradając się, żeby tam dostać języka, najprzód sznurkowałem koło dworu, najrzałem parę figur; potem, widząc, że na mnie bardzo patrzą, poszedłem do lasku i w krzakach bzu przysiadłem na ławce. Po niejakiej chwili widzę i poznaję, jak z oficyny wychodzi mecenas, a za nim figurka niepoczesna, stary człek, dependent, czy coś. Póki szli przez dziedziniec, dependent się niemal pół mecenasa trzymał, a kłaniał, jak swemu pryncypałowi. Śmiać mi się chciało. Tymczasem weszli ku mnie do lasku, a jak ludziom z oczów zeszli, widzę... mój dependent nagle spoufalał, zmienił ton, bierze, mosanie, mecenasa za guzik i coś mu szepcze i klepie go po ramieniu i słyszę, jak mu daje przepisy, co ma robić, jak ma gadać. Jak tylko znowu w dziedziniec wrócili, mój stary zmienił się na najniższego sługę i za piętami mecenasa, jak pies, przy nodze idzie. Co to jest? myślę sobie, co to znaczy? co to za figura? Strasznie mnie kolnęło. Ponieważ mecenas zaraz do oficyn wszedł, a ten drugi w podwórzu został, poszedłem mu się przypatrzyć. Wglądam się, wglądam... dalibóg, żem go gdzieś widział, przysiągłbym, dalibóg. Gdzie? kiedy? trę czoło, trę, ani sposobu przypomnieć. On, jak tylko zobaczył, że mu się przypatruję, myk — i zniknął. Ale mnie niepokoiło to, myślę: to tak nie może być, ja tu dojdę, coś ty za jeden i dlaczego inny jesteś w lasku, a inny w dziedzińcu. Poszedłem do dworu do starego Żurby, ot tak, na gawędkę; zająca mu przyniosłem, więc miałem prawo. A pytam się go odniechcenia, kto taki ten, kto ów, jak się zowią. Ten mi prawi: mecenas Hartknoch, a to Garbowski młody, a tamten stary, jakiś dependent mecenasa, niby skrybent, katże go wie, zapomniałem, jak się zowie. Źle. Idę ja do ludzi, począłem znowu sznurkować, żeby coś dostać; naostatek od służących dowiedziałem się, że to niejaki Zembrzyński, powiadają, skrybent, ale łgarstwo oczywiste, bo widziałem, jak w lasku pryncypała po ramieniu klepał. Zembrzyński! Nazwisko to gdzieś słyszałem; szukam po łbie, szukam, aż oto jestem w domu! Stare to dzieje. Ja jeszcze byłem małym chłopcem, alem już przy dworze wysługiwał, kiedy się z Zembrzyńskim ta historja stała.
— Jaka historja? — spytał ksiądz Serafin.
— Cały dwór ją wie i pamięta. Wyrostek Leon Zembrzyński był przy księciu szambelanie. Książę go nie lubił, miał do niego taką jakąś odrazę, że co dla innych dobry był, to na niego burczał i burczał i pokoju mu nie dawał. Raz tedy, a doskonale to wiem, bo było bardzo głośne i książę sam swej popędliwości mocno potem żałował, raz gdy wiele było gości, księżna nieboszczka woła tego Zembrzyńskiego, każe mu iść do pokoju księcia i przynieść sobie list, leżący tam na stoliku. Zembrzyński idzie, list znajduje i ledwie go się tknął, aż czuje, jak go ktoś w gębę trzasnął. Obraca się, to był książę, który sądził, że ten się skrada czytać cudze listy. Dopiero Zembrzyński w krzyk i rozjaśnia się rzecz. Chłopiec to tak do serca wziął, że i księciu się postawił bardzo ostro, i ofiarowanych pięćdziesięciu dukatów nie przyjął i tegoż dnia w świat poszedł. Książę się tem zgryzł bardzo, bo czuł, że go pokrzywdził, ano, rady nie było, jak w wodę wpadł. Zobaczywszy tego Zembrzyńskiego, a posłyszawszy nazwisko, dopierom całą sobie historję przypomniał. A tom w domu, ten sam. Czekałem tylko, czy nie wyjdzie. Nareszcie wysunął się, ja mu drogę zachodzę, ten sam. Chciałem go zaczepić, ale mi zemknął zręcznie i już się więcej nie pokazał. Otóż sądzę, że on tu nie bez kozery. Bo że ten sam Zembrzyński, przysięgnę, ale jak się dostał do mecenasa, poco tu przybył, a podżega do interesu? Co on w tem ma? Tu sęk.
Wszyscy zamilkli.
— Mnie się zdaje, — odezwał się po chwili ksiądz Serafin — że asindziejowi się trochę śni. Najprzód Zembrzyńskich może być na świecie dosyć, powtóre, gdzie, co, ten sam, tutaj? jakbyś go ty po latach tylu zaraz tak poznał? To imaginacja!
— Może i imaginacja, — odparł Wincentowicz — a że mi to we łbie utkwiło i że, na dobrą sprawę, należałoby dotrzeć i dowiedzieć się, to też prawda. Któż go może wiedzieć? A jeśli to ten sam i teraz się mści swego policzka, i podjuża, i szkodzi.
— Gdzieby w sercu ludzkiem, u chrześcijanina, paskudna taka zemsta tak długo mieszkać mogła, — odezwał się ksiądz Serafin — nie wierzę. „A odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy“ codzień mówiąc, czyż można dziesiątki lat karmić w piersi tę żmiję?
— Com widział, co słyszałem, to wam mówię, — dodał Wincentowicz — a jeśli bałamucę, nie upieram się. Tylko mnie to nazwisko Zembrzyńskiego świdruje i twarz, choć zestarzała, dalipan, ta sama. Ja go dobrze pamiętam, lisowato wyglądał, oczy we łbie, ponury.
— Ale czegożeś się więcej dowiedział? — spytał Burski. — Bo to jest tylko anegdotka.
— No, źle, bardzo, słyszę, źle, rozjeżdżają się z niczem — rzekł Wincentowicz. — Mój ojcze, a gdybym ja generałowi tę historję opowiedział, hę?
— Cóż to pomoże?
— Nuż on tam szkodzi?
— Czyż co na to poradzisz? Człowieka, co lat tyle nosił się z zemstą, jak dziś poprawić i upamiętać?
Zamilkli więc wszyscy.
— Bogu to zdajmy, — dodał ksiądz — a pomyślmy lepiej, czybyśmy my i nasi znajomi, i familja nie mogli ich ratować.
— Żeby to nie takich sum potrzeba było, — odezwał się łowczy — ja, com także uciułał tu z ich łaski, dałbym chętnie.
— Ja nic nie mam, — rzekł Burski — ale w Płockiem mam znajomych, co ruble korcami mierzą; pojechałbym, możeby na moje słowo pożyczyli.
— Im z pod serca nikt nie pożałuje, — rzekł Wincentowicz — damy ostatnie, jak Bóg miły... Ja moje zaniosę jutro generałowi... Żurba oddał, co miał... Gozdowski pewnie też trzosa wytrząśnie, ale tam niewiele co jest, bo przysmaki lubił... Jednak, niech się sobie śmieją, tego Zembrzyńskiego nie utaję.
I tak się spać rozeszli.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.