Morituri/Część druga/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W Warszawie wszystko jeszcze było w tym stanie, w jakim widzieliśmy hrabiego, księcia i Alfonsynę ostatniego rana. Przyjaciel Aureli wyszedł na zwiady, a że znał cały świat, kilkunastu godzin dosyć mu było, ażeby dokładnych zasięgnąć wiadomości. Trafił na Hartknocha, który nie miał najmniejszego powodu ukrywać przed nim stanu interesów Brańskich.
— To są ludzie ze szczętem zrujnowani, — rzekł poprostu — nic ich uratować nie może, chyba... chyba złoty deszcz z niebios. Mogę wam zaręczyć, że długi przenoszą majątek.
Dość już było tej wiadomości panu Aurelemu, który z nią, nie tracąc chwili, do starego przyjaciela pośpieszył. Znalazł go w domu — nie było co złocić pigułki.
— Kochany hrabio, — rzekł — czy się książę Robert kocha czy nie w Natalji, czy powróci do niej czy nie, to są rzeczy podług mnie podrzędne, — znam go jako uczciwego człowieka, to starczy. Główna, najważniejsza rzecz, że książęta Brańscy są istotnie w przededniu najzupełniejszego bankructwa i ruiny. Jak do tego przyszli, nie wiem. Z jednej strony ofiary, z drugiej nieopatrzność i zbytek, to pewna, że nie mają nic, ale co się zowie „nic“, prócz ogromnych długów.
— I ani generał, ani żaden z nich słowa mi o tem nie powiedział — zawołał przerażony hrabia. — To zakrawa na podejście i zdradę, to ohydne.
— Kochany Mościński, o ile ja ich i im podobnych znam, mogę prawie na pewno ręczyć, że oni sami o swej ruinie nie wiedzą dokładnie i łudzić się muszą.
— Cóż tu począć? — zadumany wyjąknął hrabia. — Wpadłem w matnię.
— Namyśl się dobrze, ja ci powiadam jedno, — dodał Aureli — że wolałbym Brańskiego bez grosza, niż innego jakiego z miljonem.
— Tak, ale Brański zbankrutowany, to mi nie smakuje — dodał Mościński — i... fałszywe położenie, ten pozór dostatku, ten dom okazały, stopa, na jakiej żyją, nawyknienie do nierachowania się z niczem.
Mościński zgryzł się mocno. Po krótkiej rozmowie przyjaciel odszedł, a ojciec pozostał sam z myślami.
O śnie mowy nie było; panna Alfonsyną z miss Burglife były jeszcze w teatrze. Hrabia, namyśliwszy się dobrze, przez służącą zażądał, aby po powrocie miss Burglife mogła się z nim widzieć sam na sam. Nie wiedział dobrze, co pocznie, gotów był ulec nareszcie skłonności córki dla jej szczęścia, — lecz postanowił wprzódy rozmówić się o tem z Angielką, w której rozum praktyczny nawykł był wierzyć.
Długo przyszło mu oczekiwać na powrót z teatru; nareszcie powóz zaturkotał, panie powróciły, a w pół godziny potem służąca przyszła dać znać, że miss oczekuje w salonie.
Hrabia wyszedł pocichu. Angielka nie mogła pojąć, co znaczyło to tajemne wezwanie, domyślała się jednak, że jest w związku z księciem i jego staraniem.
— Łaskawa pani, — szepnął hrabia, odciągając ją do okna — nawykłem ją uważać za przyjaciółkę mojego domu, w ważnych okolicznościach wiem, że mi nie odmówisz światłej rady. Właśnie dziś jestem w położeniu takiem... — Potarł czoło. — Osądź pani sama, powiem jej to w dwóch słowach. Zostałem oszukany, a raczej oszukałem się sam. Książęta Brańscy, których widziałaś pani przepych, których ja sądziłem bogatymi — są najzupełniej zrujnowani. Lada chwila wyzuci będą ze wszystkiego.
Angielka aż krzyknęła z podziwu i przerażenia.
— Czyż to być może?
— Jest co do słowa, jak mówię. Alfonsyną może się do zbytku już z mej winy przywiązała do księcia Roberta. Jest to uczciwy młody człowiek, lecz i tu jest — ale... Pomijam to, mów mi pani, co począć? zerwać? iść naprzebój? Alfonia ma dosyć dla siebie i dla męża, choćby był księciem, to pewna, lecz jeśli przyjdzie dźwigać jeszcze całą familję!
Angielka powtarzała — och! i — ach! — łamała ręce, chodziła — pomieszana była nadzwyczajnie. Hrabia czekał, co powie.
— Wiesz hrabia co, — rzekła wkońcu — ja... ja nie mogę na siebie brać odpowiedzialności za radę żadną, lecz wychowałam tak uczennicę moją, tak wierzę w jej rozsądek zdrowy, iż sądzę najwłaściwszem wprost się do niej odwołać. Powiedz jej pan szczerze, jak rzeczy stoją, niech ona o sobie rozstrzyga. Jeślibyś pan uważał, iż serce zbyt wielką ma nad nią przewagę, odezwiemy się naówczas... Alfonia jest daleko dojrzalsza, niż pan sądzisz.
— A! nieszczęśliwe dziecko, — jęczał hrabia — nieszczęśliwe dziecko, jeśli się już do niego przywiązało, nigdy sobie tego nie przebaczę.
— Bądź pan spokojny, ja mam pewien wpływ na nią; do jutra namyśl się, kochany hrabio... przy śniadaniu ja państwa samych zostawię, powiesz jej wszystko otwarcie.
— Na miłość Bożą, do jutra staraj się ją pani przygotować! — dodał hrabia. — Radbym jej oszczędzić cierpienia.
— Boleść jest naszym udziałem! — patetycznie, dygając, dokończyła miss Burglife.
Tak tedy stanowcza rozmowa odłożona została do jutra rana. Nocą śnił wzburzony wypadkami dnia hrabia, że się bił z generałem, który mu jego żelazną kasę chciał skonfiskować. Obudził się cały w potach i z bólem głowy.
Godzina śniadania nadeszła aż nadto prędko, radby ją był odsunąć. Alfonsyną przyszła dosyć wesoła i to jeszcze bardziej utrudniło ojcu zwierzenie, które ją zasmucić miało. Wyjście miss Burglife było znakiem chwili stanowczej, hrabia zaczął od pocałunków, uścisków i oświadczeń miłości ojcowskiej. Panna słuchała ich dosyć obojętnie, jak rzeczy, do której była nawykła.
— Moje dziecko drogie, — począł wreszcie, nie bez trudności zagajając ten przedmiot drażliwy — jesteś już w wieku, w którym własną się wolą i rozsądkiem rządzić możesz... nie ścieśniam twej woli, nie chcę się opierać uczuciom, pewien będąc ich szlachetnego kierunku. Obowiązkiem jednak ojca jest dziecku wszystko przedstawić, co doświadczenie dozwala przewidzieć w przyszłości. Przyznam ci się, że ja stary, ostrożny, praktyczny człowiek, zostałem przecież, jak się tu przekonywam, oszukany. Uważałem projekt małżeństwa z księciem Brańskim za bardzo świetny.
Alfonsyną zmarszczyła brwi, ojciec się poprawił.
— Nie mówię nic przeciwko człowiekowi, wszyscy go chwalą, lecz niestety! oni są... oni są... bankruci!
— To nie może być! — zaprzeczyła Alfonsyna.
— Daję ci na to słowo honoru, grosza przy duszy nie mają. Lada chwila majątki idą na licytację i te pałace, i te wspaniałości, i ten przepych, co ich o zgubę przyprawił — w proch się rozsypią. Co tu robić? Chceszże księcia Roberta zrujnowanego, bez majątku?
Hrabia, mówiąc, wlepił oczy w córkę bacznie; ciągle mu się zdawało, że będzie mdlała, spostrzegł bladość na twarzy, sięgał już po dzwonek, ale przemógłszy pierwsze wrażenie, hrabianka zmarszczyła się, zachmurzyła, zacięła usta — nie mówiła nic. Ojciec czekał.
— Papa wie o tem dobrze? — odezwała się sucho.
— Zaręczam za to.
Nastąpiło milczenie.
— Więc nas chcieli podejść i oszukać? — szepnęła Alfonia.
— Myślę, że nie, któż ich wie i zrozumie? Księcia Roberta chwalą wszyscy. Lecz to są ludzie lekkomyślni, sami może nie wiedzą, jak stoją. Jednego generała posądzam, ten filut być musi. A jeśli tak są nieopatrzni, co za rękojmia na przyszłość? Mitrę trzeba karmić i smarować, hę? Jak ja oczy zamknę, ty sobie z nimi rady nie dasz i wszystko zjedzą. A co potem?
Córka i ojciec zamilkli, spojrzeli na siebie: zamiast mdłości, łzy wytrysnęły z powiek Alfonsynie, nie łzy żalu, ale gniewu, z którym wybuchnęła tak widocznie, iż ojciec się na nim omylić nie mógł. Uczucie to uradowało go prawie, znajdował je w córce bardzo naturalnem i szlachetnem, wolał je zresztą, niż boleść i gwałtowną miłość. Odetchnął biedny. Panna Alfonsyna rączką uderzyła w stół.
— To niegodziwie! to szkaradnie! — zawołała. — Ja im tego nigdy nie przebaczę! Niech papa natychmiast odnajmie mieszkanie, wracajmy na wieś, ja go widzieć nie chcę! Takiego oszukaństwa nie zniosę! To oburza!
— Na miłość Bożą, — przerwał uradowany hrabia — pohamuj się, ja wszystko biorę na siebie. Dam księciu Robertowi grzeczną odprawę, zerwę, jeśli chcesz.
— Tak jest, zerwać! — podchwyciła Alfonsyna. — Zerwać natychmiast!
— Ale się wszakże nie oświadczył? — rzekł hrabia.
— Zamknąć mu drzwi, jeśli tylko polowali na majątek! — dodała panna.
— Dobrze, moje dziecko, dobrze! dzięki Bogu, znajduję w tobie tyle rozsądku i poczciwej dumy, ilem się nawet nie spodziewał. Bardzo to ładna rzecz nosić tytuł książęcy, ale przy nim cierpieć biedę i wplątać się do licznej familji, którą całąbyśmy potem utrzymywać musieli...
Alfonsyną płakała, ojciec ją utulał, jak mógł, miss Burglife, czatująca pode drzwiami, weszła w pomoc ojcu, rzucając się w objęcia swej wychowanki.
— Widzisz pan, — zawołała z pewną dumą do ojca — iż niedaremnie odwoływałam się do córki pańskiej, której wychowaniem się szczycę. Przemówił w niej rozsądek, niech to hrabiego uspokoi na przyszłość.
Mościński był w zachwyceniu, córka bowiem jakby odgadła jego myśl; trzeba było zerwać z Brańskimi. Ze wszystkiego to mu się zdało najrozsądniejsze — ale jak? Hrabia, który doskonale umiał obchodzić się z najprzebieglejszymi kupcami, gdy szło o sprzedaż pszenicy w Odessie, w innych życia wypadkach był niedoświadczony i bojaźliwy. Nie chciał sobie narazić Brańskich, ani zbyt rozgłośnem uczynić zerwania, łamał głowę napróżno nad wyborem środków, a wkońcu musiał znowu lecieć do pana Aurelego po radę.
— Przyjacielu drogi, do twojego serca się odzywam. Głupstwo moje zadzierzgnęło węzeł; naucz mię, jak go rozwiązać gładko i pocichu.
Taką przemową ledwo powstającego z łoża po wesołym wieczorku, spędzonym w zbyt młodem towarzystwie, powitał hrabia pana Aurelego Zarębskiego.
— Mów jaśniej i bez metafory; o co chodzi?
— O zerwanie z księciem Robertem. Moja droga, złota Alfonia odrzuca go, nie chce, wyraźnie mi to oświadczyła. Oburzyło ją to, że się o majątek starano, nie o nią. A! co to za charakter! powiadam ci, to dziewczę, jakich niema. Musimy zerwać, wyjedziemy natychmiast, idzie o to, żeby awantury nie robić. Des gens comme nous n‘ont pas l‘habitude de casser les vitres.
— Powoli, powoli — ziewając, rzekł Aureli. — Zerwać jest bardzo łatwo. Masz doskonały pozór, nie tykając drażliwej strony majątkowej. Powiesz mu wprost, bardzo grzecznie, iż wypadek w teatrze był zbyt rozgłośny, abyś o przyczynach jego się nie dowiedział, dodasz, że szczęścia córki nie mógłbyś powierzyć człowiekowi, który resztki dawnej pasji nosi zapewne w sercu, coś w tym rodzaju... Dasz sobie radę, ja ci tylko temat nastręczam.
Hrabia, zawsze skłonny do czułości, rzucił się w objęcia przyjaciela.
— Masz słuszność! tyś genjalny! Wystaw sobie, że mnie to nawet na myśl nie przyszło. Doskonale! Będzie to trochę przykra chwila do przebycia, ale dla jedynego dziecka należy się poświęcić.
Środek więc był znaleziony, a Mościński, pragnąc jak najrychlej zbyć się ciężaru, kazał natychmiast jechać do mieszkania księcia Roberta. Zastał go, jak zwykle, w fotelu, zadumanego, ze zgasłem cygarem. Ocucił się, jakby do spełnienia obowiązku, ujrzawszy Mościńskiego i poznał odrazu z jego twarzy jakąś zmianę. Prosił siedzieć, nie dopytując się jednak.
Hrabia, tak zwykle miękki i serdeczny, nagle stał się krochmalnym i kwaśnym. Z samego przywitania można było wnosić, że coś zaszło. Księciu Robertowi było to obojętne dla siebie, lecz szło o los rodziny. Niespokojnie trochę zwrócił się ku swemu gościowi, który miał rękawiczki i kapelusz w rękach.
— Mości książę, — wydławił z siebie Mościński — bardzo mnie tu przykry sprowadza dziś obowiązek.
Książę patrzył nań, nie badając, czekał, co dalej będzie.
— Z prawdziwą życzliwością otworzyłem księciu dom swój i zbliżyłem go do swej córki, będąc pewnym, że serce jego było i jest wolne; na nieszczęście głośna przygoda w teatrze...
— Oszczędźże sobie, kochany hrabio, trudu mówienia dalej, ja już rozumiem — rzekł książę Robert spokojnie. — Masz pan zupełną rację. Posłuszny woli mojej rodziny, pewien będąc, że raz wzięte na siebie obowiązki spełnię uczciwie, starałem się o hrabiankę, ale się nie narzucam, panie hrabio, jak skoro pan znajdujesz...
Mościński spodziewał się, że to pójdzie trudniej.
— Ja za kilka godzin wyjadę, — dodał książę, wstając z krzesła z zupełną swobodą, głosem spokojnym — niechże hrabia nie zadaje sobie żadnego trudu, nie zmienia projektu pobytu w Warszawie. Ja wyjeżdżam. Proszę, byś raczył złożyć moje uszanowanie hrabiance i miss Burglife.
Mościński, w tej chwili odprawiony, tak bez ceremonji, bez żalu, bez wymówek, czuł się niemal upokorzony; zdało mu się, że nie on księciu, ale książę jemu dał odprawę.
Robert wyglądał tak dumnie, tak pańsko, tak niewzruszenie pogodnie, jakby najmniejszego nie miał żalu po Alfonsynie. Oburzyło to czułego ojca. Z sędziego zmieniał się na ofiarę; stał z kapeluszem, nie wiedząc, co począć, co mówić, jak wyjść — dziwnie mu było niewygodnie i przykro. Scenę tę całą wyobrażał sobie, jadąc, całkiem odmiennie — sądził, że książę uniewinniać się będzie, prosić, przebłagiwać, że wyjdzie zwycięsko naostatek, a wyszedł pobity, maleńki jakiś i skonfundowany.
Książę Robert z wymuszoną grzecznością odprowadzał go aż do drzwi samych, kłaniając się z uśmiechem; Mościńskiemu wyrazów brakło, gniewał się i nie mógł już wypowiedzieć swojego gniewu. W samym progu książę Robert się zatrzymał.
— Pozwolisz mi pan hrabia naostatku przy pożegnaniu uczynić sobie jedną uwagę, która mu na przyszłość będzie przydatna. Ja, jakkolwiek przybyłem do Warszawy, towarzysząc państwu, ani hrabiance Alfonsynie, ani panu dobrodziejowi urzędownie się nie oświadczyłem. Nie przeczę, że miałem myśl, żem mógł mieć projekt, jeśliby serce moje przemówiło. Ale serce nie przemówiło. Właśnie dziś byłem zdecydowany pożegnać państwa i powracać do Brańska, gdyś hrabia mnie tak niespodzianie a szczęśliwie uprzedził. Lecz, kochany hrabio, jako kuzynowi, pozwól, bym ci oświadczył, iż do tego wystąpienia nie miałeś najmniejszego prawa; któż za mnie mógł zaręczyć, że ja się staram? Między nami, — rzekł z przyciskiem — między nami, panie hrabio, nic nie było. J‘ai l‘honneur de vous saluer!
To mówiąc, książę Robert skłonił się nisko i zamknął drzwi za hrabią, który był czerwony i trząsł się od gniewu.
— A to kawaler! niema co mówić! miły chłopiec! — mruczał, odchodząc. — Co za ton, do lokajaby tak nie mówił! Dobrze im tak, niech giną, zasłużyli! Niepoprawni są!
Wróciwszy do domu, Mościński poszedł do córki, ale nie wprzódy, aż się uspokoił i ochłonął. Hrabianka Alfonsyna nie śmiała go spytać o nic — oczy miała czerwone. W pokoju słychać było wodę pomarańczową, laurowe krople, wódkę kolońską, wszystko, co towarzyszy pocieszaniu gwałtownie strapionych. Miss Burglife siedziała przy nieboraczce.
— Tego... co chciałem mówić — odezwał się w progu Mościński — my nie mamy potrzeby się śpieszyć, dałem mu porządną odprawę, on sobie jak zmyty dziś jeszcze rusza, gdzie pieprz nie rośnie. Przebyłem, prawda, dla miłości Alfonsyny, ciężką chwilę, bardzo przykrą, ale rzecz skończona, zerwana stanowczo. On jedzie, myśmy wolni.
Alfonsyna rzuciła się w objęcia miss Burglife, która potajemnie dała znak hrabiemu, ażeby się nad tem nie rozszerzał.
Mościński zamilkł, ale mu się to nie podobało. Gdy po chwili wysunął się z pokoju córki, miss Burglife wybiegła za nim.
— Omyliliśmy się, — szepnęła — ona go kocha, były mdłości. Prawda, że się pogniewała, że w gniewie się wyrzekła, lecz w sercu tkwi głęboko uczucie. To przejdzie, kochany hrabio, czas ją uleczy. Znajdzie się ktoś inny. Jużto nie można powiedzieć inaczej, tylko, że książę jest bardzo, bardzo dystyngowany człowiek i piękny mężczyzna, jednak zczasem go zapomni. Ja będę się starała, niech hrabia będzie spokojny.
Ze spuszczoną głową Mościński powlókł się do brudnego pokoiku.
— Niema nieszczęśliwszego człowieka nade mnie, — myślał w duchu — robię, co ona chce, a nigdy nie jest zadowolona. Kazała mi dać odprawę, teraz się rozpada! Kobiety, nawet najrozumniejsze, zawsze, zawsze są niekonsekwentne. Bądźże tu mądry! Teraz go już napowrót nie złapię, i lepiej, i lepiej... Niech się przemęczy raczej, niż miałaby całe życie być nieszczęśliwa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.