Morituri/Część druga/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Po wyjściu hrabiego książę Robert chwycił natychmiast za dzwonek; wbiegł służący.
— Pakować! — zawołał — jedziemy!
Na stole, niepostrzeżony dotąd, leżał od rana list z poczty miejskiej; oczy księcia padły na kopertę i twarz oblała się purpurowym rumieńcem. Patrzył nań, jakby obawiał się wziąć go w rękę, stał nad nim i drżał cały. Po wyjściu służącego wyciągnął dłoń, spojrzał na pieczątkę. Tak, była to taż sama, którą znał dobrze, którą tyle razy łamał, okrywając pocałunkami. I pismo toż samo było, które mu przynosiło szczęście. Długo wahał się książę Robert i list położył na stole.
— Poco budzić to, co przysute popiołami? poco wracać do przeżytych bólów? Znalazłbym ból tylko, tylko nową truciznę, cierpiałem dosyć.
Odwrócił się od listu, poszedł do okna — stał osłupiały i myślał znowu.
— Ostygły jestem, wszak to już na mnie żadnego nie powinno uczynić wrażenia. Dlaczegóżbym miał odmawiać kobiecie prawa bronienia się, którego nie odmawiają zbrodniarzom? Ona chce pewnie tylko czystą, czystszą okazać się w oczach moich. Miłości między nami być nie może, miłość to zabita, okrwawiona; lecz czemużbym jej nie miał posłać wyrazu przebaczenia i pociechy? Tak, obawa moja przesadzona. Przed godziną nie mógłbym, niepowinienem był dotknąć tego listu; w tej chwili jestem już wolny, należę do siebie.
Zbliżył się ku papierowi, leżącemu ciągle na stoliku, brał go już ręką drżącą i cofnął się znowu.
— Nie, mylę się, — mówił w duchu — miłość ta nie została zabita, ona trwa, jam się nią palił i dręczył, jam się jej pozbyć chciał, choćby najdroższą uczucia wszelkiego ofiarą... nie mogłem. Cóż będzie, jeśli przygasła odżyje, jeśli ona się uniewinni? Jam nie miał dowodu winy, jam miał tylko namiętność ślepiącą. Co będzie, jeśli padnę do jej nóg, prosząc o przebaczenie? A! nie, stokroć nie! Ja nie należę do siebie, ja jestem własnością rodziny, dla której jak najdrożej sprzedać się muszę. Poco? Ale jedna jeszcze w życiu szczęścia godzina! jedna chwila! jeden błysk! — a potem choćby umrzeć. Spojrzeć w te oczy, w których boska pali się iskra, usłyszeć głos, uczuć jej dłoń!
I jak szalony książę Robert chwycił za list, rozerwał kopertę, rzucił okiem, czytał, pożerał. Twarz mu bladła i czerwieniała, wargi drżały, po licu biegały płomienie, brew się marszczyła i opadała nieruchoma, usta krzywiły się jak do jęku i otwierały, jakby chciał krzyknąć. Stał tak długo, znać czytał i odczytywał znowu i nie mógł nasycić się temi wyrazy. Nagle list wcisnął do kieszeni, chwycił kapelusz i wybiegł.
Ktoby go widział przesuwającego się ulicą, z oczyma, które nie widziały nic, potrącającego przechodniów, nie umiejącego znaleźć drogi aż nadto znanej, pomijającego znajomych bez powitania, łatwoby się domyślił, że ten człowiek był pod władzą despotyczną uczucia, które nim miotało, odejmując mu przytomność. Dobiegł tak aż do wskazanego domu, w którym mieszkała hrabina Natalja, zadzwonił, służący mu otworzył i, nim pośpieszył go wstrzymać, spytać, zagrodzić mu drogę, Robert już był w salonie, a nie znalazłszy w nim nikogo, szedł przez dwa pokoje, nie zatrzymując się aż u drzwi sypialni. Gwałtownie rozwarł je, wszedł.
Hrabina Natalja klęczała i modliła się. Odwróciła głowę, wyciągnęła ręce, krzyk się dał słyszeć, potem cisza. Biedna kobieta, ze zbytku szczęścia, którego się nie spodziewała, zemdlała. Lecz omdlenie, które mogło zabić, przeszło w jednej chwili, otworzyła oczy, wskazała mu krzesło. Grobowe milczenie panowało przez chwilę, płacz tylko słychać było.
Robert, ze spuszczoną na ręce głową, siedział jak wkuty.
— Przychodzę przebłagać, daruj mi, — rzekł — kochałem cię nadto, bym mógł trzeźwo sądzić. Dla mnie dosyć było widzieć go u ciebie; nie wiedziałem, że wszedł, przepłaciwszy sługi, mimo twej woli, i gdym go zastał, ty...
— Posłuchaj mnie, — głosem znękanym odezwała się kobieta — moje życie się skończyło, moje serce zeschło, jam łzy wypłakała. Niczego nie chcę, niczego się nie spodziewam, lecz pragnę jednej na świecie tylko rzeczy, jednego dobra... chcę być w twych oczach czysta.
To mówiąc, chwyciła krzyż, stojący na klęczniku.
— Robercie, — zawołała — na to znamię zbawienia i na zbawienie mej duszy ci przysięgam, jam cię nie zdradziła. Chciałam, byś tylko te z ust moich usłyszał słowa, nie chcę nic więcej. Jesteś wolny — idź.
— Nataljo, przebacz!
— Przebaczyłam ci wszystko, kochałam cię może mocniej dlatego, żeś mną pogardził i chciał mieć czystą... kochałam, lecz dziś już we mnie serce zamarło. Podajmy sobie dłonie, powiedzmy sobie na zawsze, na wieki: żegnam cię! i rozstańmy się. Idź, błagam, proszę cię, idź!
— Nie mogę, — głosem stłumionym odezwał się Robert — ulituj się nade mną, siły mi braknie. A! gdybyś ty wiedziała, ale ty tego nigdy wiedzieć nie będziesz, co ja wycierpiałem... Jam cię kochał, nawet wyrzucając zdradę, jam nigdy nikogo nie kochał, nie kocham, nie potrafię ukochać prócz ciebie. Ale ja jestem niewolnik, — dodał ciszej — ja muszę być sprzedany...
Ironiczny śmiech przesunął mu się po ustach.
— My jesteśmy zrujnowani, my nie mamy nic. Dla mnie — cóż to dla mnie znaczy? ja poszedłbym znowu nosić karabin; ale ojciec stary, ale siostra, ale to ciężkie spadkobierstwo imienia. Tak, Nataljo, ja będę sprzedany, jam się już o mało nie sprzedał, — mówił ciągle z goryczą — ale kupiec znalazł mnie niedość dobrze zachowanym. Cóż mnie to obchodzi? Dla mnie bez ciebie życia niema, szczęścia niema... ja tak powoli dogoreję, z obrazem twoim w sercu i myśli. Słuchaj, Nataljo, mówisz o swem sercu umarłem, niech choć w zdrętwiałem zostanie dla mnie wspomnienie. Jam cię tak kochał, jak nigdy człowiek żaden niewiastę — ja dziś, pod brzemieniem obowiązku, ze wspomnieniem ojca, domu, tych wszystkich, którym poświęcić się muszę, czuję, że za chwilę może zdradziłbym ich, zapomniał, wyrzekł się, gdybym...
— Dosyć, Robercie, dosyć! nie mów! — krzyknęła Natalja, zrywając się z siedzenia. — Zaklinam cię, idź, nie wskrzeszajmy szału, nie budźmy niemożliwych nadziei. Na ziemi niema i nie może być szczęścia; są błyski, myśmy taki błysk przeżyli, umiejmy żyć pamięcią chwili. Dziś, dziś już na szczęście za późno! Nic wskrzeszonego nie żyje. Ale dopóki zeschłe to serce bić będzie, jam twoją — o! jam twoją!
Robert się zerwał, kobieta spłakana klęczała u kolan jego i obejmowała je, płacząc jeszcze.
— Przebacz mi, — rzekła — byłam płocha może, nim poznałam ciebie, lecz pragnęłam ciebie być godną, podniosłeś duszę moją. Miłość twa oczyściła mnie! Przysięgam ci, że w tem sercu, po tobie, chyba Bóg zamieszka. Ono było i jest twojem!
— Uwierzże mnie, uwierz, żem kochał i kocham i, przeklinając, jeszczem był twoim cały. Pamiętasz ten obraz twój, który chwyciłem gwałtem wówczas, gdy się miłość moja otwierała, jak kwiat do słońca. Aż do dziś dnia pozostał on przy mnie, jako jedyna pociecha strutego życia. Sto razy chciałem go rzucić w ogień i stokroć gotówem był paść w płomienie, by go ocalić. Całe dni z nim byliśmy sami, nie przeżyłem dnia jednego bez niego. Budziłem się, by nań patrzyć — zasypiałem ze wspomnieniem.
— Idź! idź! — zawołała, wstając, Natalja. — Ja się lękam, ja cię proszę! Podaliśmy sobie dłonie, przejednani rozstańmy się siostrą i bratem na wieki. Zdala żyć będziemy z sobą zawsze.
— Pozwól mi zostać, to mój dzień ostatni. Jadę — muszę jechać. Tam czekają na mnie. Twój krzyk boleści w teatrze ocalił mnie na długo pewnie. Więzy, które już zakuć miano, rozpadły się, oddycham chwilę. Niech ją z tobą przeżyję.
Natalja płakać zaczęła.
— Lękam się, — rzekła — aby ci widok mój dzisiejszy nie zatarł wspomnień obrazu... ja chcę być zawsze dla ciebie tą, którą, pierwszy raz zobaczywszy, ukochałeś jednem wejrzeniem. Dziś — ja trupem tamtej jestem.
— O! nie, — przerwał Robert — mnie spaliła boleść, tyś w niej nabrała męczeńskiego blasku, tyś jak anioł piękna, a ja cię kocham! ja cię kocham!
Słysząc ten wykrzyk, hrabina odsunęła się od niego.
— Robercie, zaklinam cię, odejdź! Klęczałam u krzyża, gdyś wszedł, chcę być godną poklęknąć przed nim znowu, gdy ci podam dłoń do pożegnania na zawsze. Niech miłość, którą krew oblała, zostanie czystą, świętą, braterską. Błagam cię.
— Niech będzie czystą, braterską i świętą! — powtórzył Robert. — Lecz, droga Nataljo, nie wypędzaj mnie od siebie, nie rachuj mi chwil, daj mi się napaść blaskiem twych oczu, nasłuchać głosu twojego, aby mi one świeciły, aby mi on brzmiał w osamotnieniu i niewoli. W życiu może się nie zobaczymy więcej; ja nie przyjdę, bo nie chcę być krzywoprzysiężcą, ty mnie szukać nie będziesz. Pozwól mi zostać.
— Chodźmy więc do salonu — zawołała, drzwi otwierając, Natalja. — Wpadłeś tu przebojem, niech ludzie myślą, co chcą! Lecz nie uciekajmy od nich, ja tam o ciebie i o siebie spokojniejsza będę. Zostań! zostań!
Wyszli oboje. Hrabina Natalja zadzwoniła drżącą ręką.
— Brat mój przyjechał na chwilę, — odezwała się do służącego — drzwi moje zamknięte, nie przyjmuję nikogo.
Służący wyszedł, zostali sami. Szał pierwszego spotkania ostygał powoli, ochłonęli oboje. Natalja otarła łzy, zaczęła się cicha rozmowa... Któż taką rozmowę powtórzy? Był to kwiat, co wykwitł między dwiema przepaściami — przeszłością bez powrotu — przyszłością bez nadziei. Kobieta pierwsza odzyskała panowanie nad sobą i trochę rezygnacji a spokoju. Robert pozostał w gorączce. Co chwila hamować go musiała wzrokiem i słowem, a pohamowany zrywał się znowu szałem i namiętnością. Siedzieli tak, milcząc, godzinę, zapomniawszy dnia, nie czując czasu. Służący wchodził, mówił coś, oznajmywał, wychodził... nie wiedzieli, co powiedział i z czem przyszedł. Robert się zrywał odchodzić, Natalja prosiła go, ażeby został jeszcze chwilę, jeszcze minutę. Potem ona kazała mu iść, on się od progu zawracał.
Zmierzchało, gdy u drzwi cicho rzucili się sobie w objęcia i pozostali tak z rękami splecionemi na szyi, aż Robert rozerwał jej dłonie, ukląkł, ucałował jej stopy, a gdy Natalja otwarła oczy, już go przed nią nie było.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.