Marta (de Montépin, 1908)/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Marta
Wydawca Nakładem J. Czaińskiego
Data wyd. 1908
Druk Drukiem J. Czaińskiego
Miejsce wyd. Gródek Jagielloński
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

W sobotę zrana panował gorączkowy ruch w willi Savanne. Urzędnik sprowadził dodatkową usługę z Paryża. Spiżarnia i piwnica zostały suto zaopatrzone. Na śniadanie, jak i na obiad, zaproszoną została spora ilość gości.
Robert, którego pan Savanne prosił, ażeby ze swej strony porozsyłał zaproszenia, wskazał, kto ma przybyć. Pośród zaproszonych tych, znajdował się Klaudjusz Grivot, w charakterze starszego majstra fabryki, Prieur kasjer, stary Szymon, przedstawiciel robotników i kilku majstrów których powierzchowność i obejście nie mogły być rażące wśród gości sędziego. Wymienić jeszcze należy mera z Saint-Ouen z żoną, kilku oficerów ze sztabu ministerjum wojny i kilku poważniejszych klientów. Wśród gości rachowano też i na doktora Sermet i ordynatora naczelnego szpitala, przy którym pracował Henryk.
Śniadanie zapowiedziane zostało na 12. godzinę.
Od godziny jedenastej Daniel, Matylda i pani Verniere zaczęły przyjmować przybywających. Bukietów i życzeń była prawdziwa obfitość. Sędzia śledczy promieniał. Robert i Filip, przybyli nieco później. Punkt o dwunastej całe zebranie było w zupełnym komplecie i udano się do sali jadalnej.
Około godziny drugiej miano pić kawę i likiery na tarasie, gdzie stoliczki ustawiono w cieniu.
Wydaje nam się zbytecznem dodać, że przy deserze gorące toasty były wznoszone na cześć Daniela Savanne i Roberta Verniere, znakomitego przemysłowca, pierwszorzędnego wynalazcy, który dał Francji nowe siły i otrzymał jako dobrze zasłużoną nagrodę Krzyż Legii honorowej.
Pani Verniere była u szczytu radości. Mąż jej stawał się wreszcie takim człowiekiem, o jakim marzyła.


∗             ∗

Weronika i Marta wśród spiekoty odbyły zwykłą wędrówkę i około godziny pierwszej zatrzymały się w restauracyjce przy moście Champigny, ażeby się posilić przed udaniem się do parku Saint-Maur, który był dla nich zyskowniejszym od innych.
O’Brien, który siedział w tej restauracji, widział, jak przybyły znużone. Wiedząc, że przechodzić będą tędy, czekał na nie, gotów je śledzić, skoro tylko opuszczą zakład, gdzie się zatrzymały.
Godzina druga wybiła, gdy udały się w dalszą drogę. Niewidoma jakby się pokrzepiła posiłkiem, lecz Marta,, przeciwnie, wydawała się zupełnie wyczerpaną. Nerwowo tylko dopomagała pani Sollier do pchania katarynki. Przeszły przez most, kierując się do stacji Champigny, ale gdy przybyli na drogę, prowadzącą nad brzegiem rzeki, Weronika zatrzymała się. Nagle zabrakło jej sił.
— Coraz goręcej, rzekła. W willach parku Saint-Maur każdy zapewne siedzi teraz w domu. Kto zechce sobie przeszkadzać, gdy zagramy nasze piosenki. Moglibyśmy jeszcze trochę odpocząć, czekając, aż słońce zejdzie niżej. Upał mi dziś dokucza.
— I mnie także, babciu, odpowiedziała dziewczynka. Czuję się bardzo znużoną. Chodźmy nad brzeg Marny, tam, gdzie taka piękna trawa i cień od wielkich drzew na wybrzeżu. Będziemy w cieniu i zaczekamy, aż upał trochę przejdzie.
— Dobrze, poprowadź mnie. Przyjemnie będzie usiąść na trawie pod dużemi drzewami.
O’Brien, który podążył za niemi, nie tracił z oczu żadnego z ich poruszeń, i zobaczył wkrótce, jak niewidoma i dziecko zatrzymały się obok sztachet, i usiadły, a raczej położyły się na trawie. Babka i wnuczka znajdowały się właśnie naprzeciw sztachet posiadłości Daniela Savanne.
O’Brien posunął się ukradkiem do drzew, stojących nad brzegiem rzeki. Tu usiadł i przyglądał się uważnie. Po niejakim czasie zobaczył, że ociemniała wyciągnęła się na trawie obok wnuczki. Zaczekał jeszcze dziesięć minut, wstał i zwolna przeszedł tuż obok nich.
Dziecko spało już snem głębokim, lecz pani Sollier czuwała jeszcze, gdyż na odgłos bardzo nawet cichy kroków przechodnia, podniosła się nawpół.
Amerykanin poszedł dalej. Ociemniała, nie słysząc już nic, wyciągnęła ręce ku Marcie, przy niej leżącej, dotknęła jej ubrania i przekonawszy się, że jest, znowu się wyciągnęła, znużona snem.
Magnetyzer, w ukryciu po za drzewami, przystanął i szpiegował znowu.
— I ona także zasnęła! Teraz czas!
I podążył w jej stronę. Nagle zatrzymał się z gniewem. Niewidoma podniosła się raptownie, i zbliżywszy się jeszcze bardziej do znanych nam sztachet, nadstawiła uszu, chcąc przysłuchać się odzywającym głosom, po drugiej stronie.
— Co się jej stało? Dlaczego tak słucha? pytał sam siebie amerykanin.
Oto co się działo. Śniadanie u Daniela Sawanne skończyło się i po kawie kilku gości rozeszło się po parku, ażeby używać chłodnego powietrza pod wielkiemi drzewami.
Robert przechadzał się po parku z Klaudjuszem Grivot. Obadwaj zeszli w aleję ciągnącą się wzdłuż sztachet od strony Marny, rozmawiali półgłosem, chociaż przypuszczali, że są zupełnie sami. Właśnie mówił Klaudjusz:
— Boję się tego O’Briena. Niezręczność jaka z jego strony mogłaby nas zgubić niechybnie.
O’Brien! To nazwisko usłyszawszy po za sztachetami, osłoniętemi płótnem, pani Sollier wstała prędko i zbliżyła się do miejsca, zkąd się odzywały głosy. O’Brien! Tak się nazywał człowiek, który uśpił małą Martę.
Rozmowa ciągnęła się dalej między dwoma wspólnikami. Robert odpowiedział:
— Bądź spokojny. O’Brien nie popełni żadnej nieostrożności. Przedsięweźmie wszelkie środki ostrożności, a gdy będzie miał medium w swem ręku, opuści Francję i nigdy nie powróci.
Głosy były umyślnie pogłuszone i niewidoma ich nie mogła poznać.
— O czem oni mówią? zapytywała sama siebie. O jakich ostrożnościach? Co to są za ludzie?
Robert i Klaudjusz, chodząc rozmawiali, zawrócili znowu. Na chwilę zatrzymali się przy sztachetach, które ich oddzielały od niewidomej.
— I pomimo to wszystko musisz mu dać dwieście tysięcy franków? rzekł Klaudjusz.
— Odmówić byłoby nieroztropnie.
— Ja tylko powiadam, że to drogo.
— Przyrzekłem mu taką sumę.
— Tak, ale niechby przypadkiem...
— Drwię sobie z przypadku! kto mógłby podejrzewać, że nieodnalezieni sprawcy zbrodni w Saint-Ouen, są dzisiaj gośćmi sędziego śledczego, któremu właśnie poruczono ich aresztować?
Rozmawiając w dalszym ciągu, oddalili się zwolna.
Weronika, blada i chwiejąca się, wysłuchała wszystko. Chciała krzyczeć, wołać, lecz głos jej jakby sparaliżowany został w gardle. I zresztą ktoby przybył na jej wołanie? Może ci mordercy. Pot przerażenia zmroził jej skronie. Pewna była, że zrozumiała dobrze. O jej uszy obiły się te wyrazy: „Kto mógłby podejrzewać, że nieodnalezieni sprawcy zbrodni w Saint-Ouen, są dzisiaj gośćmi sędziego śledczego, któremu poruczono ich aresztować?“ Nie poznawała jednak tych głosów. Cóż to byli za ludzie, którzy tak mówili?
— A ja jestem ślepa! rzekła do siebie biedna kobieta z goryczą. Byłabym mogła widzieć ich przez jaki otwór w płótnie, mogłabym ich była poznać, bo z nich jednego znam, a traf, sprowadza go do mnie! A ja nie mogę uczynić nic. Trzeba mi wzroku, muszę go odzyskać, choćbym miała to niezwłocznie przypłacić życiem.
Weronika, nie podnosząc głosu, zawołała:
— Marto ! Marto!
Dziecko, obudziwszy się natychmiast, zapytało:
— Co, babciu?
— Spojrzyj przez szpary w tych sztachetach. Patrz po tamtej stronie jest dwóch ludzi.
W jednem miejscu płótno nie dostawało do sztachet i dziecko zajrzało tędy do parku willi Savanne.
— Widzę tylko drzewa, niema nikogo.
— Przyjrzyj się lepiej. Tam jest ktoś...
— Babciu, ja wdrapię się. Podtrzymaj mnie.
Marta podtrzymywana przez Weronikę, przesunęła głowę po nad płótno.
— I cóż? zapytała niewidoma.
— Widzę, babciu, dwóch ludzi.
— Widzisz ich twarze?
— Nie, są daleko. Znikają. Już ich nie widzę.
— A gdybyś ich spotkała, poznałabyś ich?
— O! nie, babciu to byłoby niemożebne.
Marta zeszła ze sztachet.
— Gdzież my jesteśmy tutaj? zapytała Weronika.
— Na wybrzeżu Marny, w parku Saint-Maur.
— Naprzeciw czyjej posiadłości?
— Poznaję chorągiewkę, to posiadłość pana Savanne.
— Posiadłość pana Savanne, powtórzyła ociemniała. Powinnam była to odgadnąć, ponieważ jeden z tych dwóch nędzników rzekł: „Jesteśmy gośćmi u sędziego śledczego“. Chodź Marto, poprowadź mnie, muszę zobaczyć się z panem Henrykiem Savanne. On musi mi wzrok przywrócić.
Marta wraz z Weroniką skierowała się w stronę alei Północnej.
O’Brien, ukryty w gęstwinie krzaków daremnie odgadnąć się starał znaczenia tej pantominy. Gdy babka z wnuczką przeszły przed nim, on dopiero po chwili opuścił kryjówkę i podążył za niemi zdaleka. Widział potem, jak zatrzymały się przed bramą willi Savanne.
Marta miała już zadzwonić, gdy Henryk, wychodząc z willi, ukazał się na ganku. Dziecko spostrzegło go.
— Panie Henryku! zawołała, niech pan tu przyjdzie babcia chce z panem pomówić...
Młodzieniec czemprędzej otworzył furtkę, po za którą stała ociemniała i Marta.
— Cóż się to dzieje, pani Sollier? zapytał Henryk Weronikę.
— Chcę, ażebyś mi pan przywrócił wzrok, panie Savanne, odpowiedziała, chwytając oburącz rękę młodzieńca. Ja muszę widzieć. I ciszej, przyciągając go do siebie, ażeby mogła mu powiedzieć do ucha, dodała: Mordercy pana Ryszarda Verniere są tutaj, w tym domu, u pańskiego stryja.
Henryk spojrzał na Weronikę niespokojnie. Widocznie stało się coś dziwnego, niezwykłego. Trzeba się było dowiedzieć. Ująwszy Weronikę za rękę, wprowadził ją i Martę do gabinetu stryja.
Daniel Savanne, opuściwszy na chwilę gości, znajdował się w swoim gabinecie. Otrzymał właśnie od naczelnika policji telegram w tych słowach: „Dawne książki rachunkowe Dutaca odnalezione u jego następcy. Czekam na instrukcje.“ Daniel udawszy się do swego gabinetu, zredagował odpowiedź możliwie lakoniczną: „Niech działa inspektor Berthout.“
Na widok drzwi otwierających się i wchodzącego Henryka wraz z panią Sollier i małą Martą, urzędnik wydał okrzyk zdziwienia i zapytał:
— Mój drogi Henryku, co się stało?
Weronika poznawszy głos Daniela odpowiedziała:
— Stało się to, że u pana znajdują się mordercy, złodzieje i podpalacze fabryki Saint-Ouen.
Sędzia oszołomiony cofnął się o krok i spojrzał na bratanka. Tak samo jak Henryk przed chwilą, pomyślał, że ociemniała dotknięta została obłędem.
Henryk zrozumiał nieme badanie wzroku Daniela.
— Nie mój stryju, zawołał, pani Sollier jest przy zdrowych zmysłach. Ona słyszała słowa, które usprawiedliwiają jej twierdzenie.
Pan Savanne wstrząśnięty zgrozą, pochwycił drżące ręce Weroniki i zapytał:
— Coś pani słyszała?
— Te wyrazy: odparła niewidoma. „Niczego się nie możemy obawiać. Sprawa narobiła wiele hałasu, ale idzie w zapomnienie, sąd zaniechał poszukiwań klucza zagadki jesteśmy teraz panami położenia“.
— Nic nie dowodzi jeszcze, ażeby te wyrazy dotyczyły Ryszarda Verniere, przerwał urzędnik.
— Poczekaj pan! podchwyciła pani Solłier, ten człowiek, co to mówił, dodał jeszcze: „Kto mógłby podejrzewać, że sprawcy nieodnalezieni zbrodni w Saint-Ouen są dzisiaj gośćmi u sędziego śledczego, który powinien ich aresztować!“ Oto, co słyszałam, panie, po za parkanem parku od strony Marny. Nie jestem szalona! Tam dwóch ludzi rozmawiało, którzy tryumfowali ze swej bezkarności. O! nędznicy są tu, u pana. Ja muszę ich zobaczyć, ażebym ich wydała panu, i dlatego potrzeba mi wzroku! Przywróć mi go, panie Henryku! Ja zgadzam się na operację, której się bałam, nawet błagam o nią! Niech tylko widzę na jedną minutę, a ta minuta będzie mi wystarczającą, ażeby poznać tego, z którym walczyłam i który w mem ręku zostawił dowód swej obecności. Na imię niebios, w imię sprawiedliwości, przez pamięć na Ryszarda Verniere, który nie został jeszcze pomszczony, przywróć mi pan wzrok!
Daniel Savanne, pod wpływem strasznego wzruszenia, zawołał, zwracając się do bratanka:
— Henryku, przywróć jej wzrok, niech będzie w stanie zobaczyć morderców, którzy dostali się do mego domu.
— To czego żądasz, mój stryju, jest niemożebnem, odpowiedział młodzieniec z przygnębieniem.
— O! panie, przywróć wzrok babci! błagała z kolei Marta.
— Wzrok, wzrok, szeptała ociemniała.
— Niestety! to niemożebne! powtórzył Henryk.
— Niemożebne! wykrzyknęła Weronika zrozpaczona. Ha! uczyń pan to niemożebne! Przywróć mi wzrok ! Nie trzeba pozwolić, ażeby uciekli mordercy pana Verniere, którzy chcieli mnie zabić, którzy spalili fabrykę i zrujnowali Martę, pańską siostrę...
Daniel i Henryk, usłyszawszy te ostatnie słowa, spojrzeli na siebie z osłupieniem.
— Babciu! Co ty mówisz? zawołała Marta.
— Ja mówię prawdę, moje dziecko! musisz i ty o tem wiedzieć, niech i on o tem wie! To może doda odwagi do zdarcia z mych oczu zmroku!
— Weroniko! rzekł pan Savanne, drżąc ze wzruszenia, pojmujesz dobrze, że tym razem powinnaś wszystko wytłomaczyć jasno. To, co ci się teraz wymknęło z ust, jest tajemnicą, której nie chciałaś mi powierzyć w mym gabinecie sądowym? Marta jest córką mego brata, Gabrjela Savanne, nieprawdaż?
— Tak, panie, wyszeptała Weronika.
— Siostro moja! zawołał Henryk, biorąc w swe objęcia małą Martę i całując ją namiętnie.
Dziecko zalało się łzami i całując również Henryka wyjąkało:
— Bracie mój! bracie!
— Pani Sollier, podchwycił urzędnik, ja muszę wiedzieć wszystko. Marta jest córką mego brata i nazywa cię babką, zatem jej matka?..
— Matka jej była Germana Sollier, moja córka dokończyła ociemniała. Brat pański zobaczył Germanę i pokochał ją. Wykradł. Już jej żywej nie oglądałam. Ze związku ich urodziła się córka, Marta. Zdjęty wyrzutami sumienia, usiłował to naprawić, zapewniając przynajmniej przyszłość dziecku, 30. grudnia 1893 roku złożył na imię Marty sumę trzysta tysięcy franków w ręce pana Verniere, który dał mi pokwitowanie, ale pana Ryszarda Verniere zamordowano, a jednocześnie skradziono mu cały majątek, a zatem skradziono i majątek Marty. Przysięgłam, iż nigdy nie dam panu poznać błędu pańskiego brata, panie Danielu, winy pańskiego ojca, panie Henryku i liczyłam na to, że przysięgi dotrzymam. Okoliczności doprowadziły mnie do złamania przysięgi. Przebacz mi pan i przywróć mi wzrok, ażebym mogła pomścić wszystkich.
Daniel przygnębiony upadł na krzesło. Mała Marta pobiegła ku niemu.
— O! panie, przebacz memu ojcu! rzekła. Mamusia przebaczyła mu także przed śmiercią...
Daniel przyciągnął ją do siebie.
— Przebaczam mu, moje dziecko, odparł, nachylając się ku niej, dla pocałowania twarzyczki, skąpanej łzami, i ciebie też kochać będziemy... Potem rzekł do niewidomej. Pani Sollier, postaraj się uspokoić, jak ja i odpowiedz mi. Jeżeli mordercy Ryszarda Verniere i twoi są rzeczywiście tutaj, nie lękaj się, ażeby się wymknęli. Przepędzą tu część wieczora. Jeżeli więc operacja, której pani żądasz, jest wykonalną, będziesz mogła ich zobaczyć i wskazać. Profesor Henryka, przełożony kliniki, jest u mnie, a Henryk poprosi go tutaj, i on się zajmie. Ale ani słowa o przytoczonych pobudkach, dla których zapragnęłaś pani niezwłocznej operacji. Niech to wszystko pozostanie między nami. To jest konieczne.
— Będę milczała. Słyszałam, że ci dwaj nędznicy mają wspólnika...
— Wspólnika, a pani go znasz?
— Jest to człowiek, u którego się radziłam, magnetyzer O’Brien. Wymienili jego nazwisko.
Czyjeś kroki dały się słyszeć na zewnątrz.
— Teraz milczenie, rozkazał urzędnik.
Drzwi od gabinetu otworzyły się. Henryk wrócił, przyprowadzając przełożonego kliniki. Ten wykrzyknął ze ździwienia, zobaczywszy ociemniałą.
— Czyżbyś się pani namyśliła wreszcie, rzekł, i zgadzasz się na uleczenie?
— Tak, panie, odpowiedziała Weronika.
— Wybacz, mój przyjacielu, rzekł Daniel, żem cię wezwał do siebie. Ale czy nie mógłbyś dziś jeszcze dokonać operacji na pani Sollier i przywrócić jej wzrok choćby na kilka chwil?
— Nie, to niemożebne. Trzeba ją poddać przygotowaniom leczenia, a które potrwa około dwóch tygodni, a wtedy będę działał w imię Boże!
— Więc pan twierdzi, że za dwa tygodnie będę mogła widzieć? zapytała Weronika. A czy pan Savanne może mi powiedzieć, iż to co chciałam dziś uczynić, będzie możebne i za dwa tygodnie?
— Postaram się, odpowiedział Daniel.
— Henryku, rzekł przełożony kliniki, jutro zrana przyjdź do mnie, dla bliższego porozumienia.
Młodzieniec odprowadził chirurga do salonu.
— Pani Sollier, odezwał się Daniel, pozostaniesz tu z Martą. Damy ci mieszkanie w pałacyku nad brzegiem wody, tam będziesz pielęgnowaną.
W kilka godzin później, gdy goście zasiadali do obiadu w obszernym pokoju jadalnym w willi, Henryk wprowadził Weronikę i Martę do pałacyku nad rzeką, gdzie już poczyniono odpowiednie przygotowania dla ich mieszkania.
O’Brien nie opuścił wcale alei, na którą wychodziła główna brama willi Savanne. Widział jak niewidoma wraz z wnuczką wprowadzone zostały przez Henryka do domu jego stryja. Ponieważ, choć noc zapadła, nie widział, ażeby ztam tąd wyszły, powiedział sobie, że pani Sollier niezawodnie zgodziła się na operację i to przeświadczenie skłoniło go do wykonania pierwotnego planu.

∗             ∗

Pomimo ogólnej radości, Daniel Savanne nie zdołał się otrząsnąć z zadumy, w jaką go wprawiły odkrycia Weroniki.
Wybiła godzina jedenasta. Głoście zaczęli się żegnać.
— Kochany panie Savanne, odezwał się Robert Verniere, zanim goście pańscy się rozejdą, niech mi będzie wolno zaprosić ich do siebie. Panie i panowie, dodał, zwracając się do obecnych, wynurzam do wszystkich, bez wyjątku, prośbę, ażebyście raczyli przepędzić u mnie, w Neuilly, dzień, który postaram się uczynić również przyjemnym jak dzisiejszy. Czy mogę na państwa liczyć?
Wszyscy odezwali się jednozgodnie:
— I owszem! przyjmujemy!
Daniel drgnął! To, co Robert zaproponował, właśnie o to samo on chciał prosić. A więc wszyscy ci obecni znów zebrani będą, kiedy Weronika odzyska wzrok i będzie mogła wskazać człowieka z którym walczyła na podwórzu fabryki w Saint-Ouen, i to może nastąpi u niego! Straszliwy skandal nie w domu sędziego wybuchnie.
— Z wielką przyjemnością, drogi panie Robercie, przyjmujemy, rzekł, zmuszając usta do uśmiechu. Potem dodał: Kiedy pan zamierza urządzić to przyjęcie?
— Za dwa tygodnie, 23. czerwca, proszę do siebie wszystkich, do Neuilly. Program będzie taki sam, jak dzisiaj.
W krótce wszyscy opuścili willę Savanne.
Nazajutrz bardzo wcześnie, gdy jeszcze nikt nie wstał w willi, sędzia wraz bratankiem udali się do domku nad rzeką gdzie zamieszkały Weronika i Marta.
Dziecko spało na dole, Weronika na pierwszem piętrze. Marta siedziała już przy babce. Spała bardzo dobrze, lecz Weronika, pod wrażeniem strasznych myśli, nie zamknęła oczu przez całą noc i czuła się zgorączkowaną.
Wkrótce Henryk odszedł, udając się do kliniki a Daniel, pozostawszy z Weroniką długo ją wypytywał. Opowiedziała mu wszystko, nic nie zapomniawszy, o swej wizycie u magnetyzera O’Briena i o szczegółach tej bytności, poczem powtórzyła słowo w słowo co usłyszała w przeddzień po za sztachetami.
Urzędnik zapisał to zeznanie, lecz umówiono się, że przyczyna, dla której Weronika zmieniła postanowienie swoje, pozostanie w tajemnicy dla wszystkich.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.