Strona:X de Montépin Marta.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

O’Brien! Tak się nazywał człowiek, który uśpił małą Martę.
Rozmowa ciągnęła się dalej między dwoma wspólnikami. Robert odpowiedział:
— Bądź spokojny. O’Brien nie popełni żadnej nieostrożności. Przedsięweźmie wszelkie środki ostrożności, a gdy będzie miał medium w swem ręku, opuści Francję i nigdy nie powróci.
Głosy były umyślnie pogłuszone i niewidoma ich nie mogła poznać.
— O czem oni mówią? zapytywała sama siebie. O jakich ostrożnościach? Co to są za ludzie?
Robert i Klaudjusz, chodząc rozmawiali, zawrócili znowu. Na chwilę zatrzymali się przy sztachetach, które ich oddzielały od niewidomej.
— I pomimo to wszystko musisz mu dać dwieście tysięcy franków? rzekł Klaudjusz.
— Odmówić byłoby nieroztropnie.
— Ja tylko powiadam, że to drogo.
— Przyrzekłem mu taką sumę.
— Tak, ale niechby przypadkiem...
— Drwię sobie z przypadku! kto mógłby podejrzewać, że nieodnalezieni sprawcy zbrodni w Saint-Ouen, są dzisiaj gośćmi sędziego śledczego, któremu właśnie poruczono ich aresztować?
Rozmawiając w dalszym ciągu, oddalili się zwolna.
Weronika, blada i chwiejąca się, wysłuchała wszystko. Chciała krzyczeć, wołać, lecz głos jej jakby sparaliżowany został w gardle. I zresztą ktoby przybył na jej wołanie? Może ci mordercy. Pot przerażenia zmro-