Strona:X de Montépin Marta.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ził jej skronie. Pewna była, że zrozumiała dobrze. O jej uszy obiły się te wyrazy: „Kto mógłby podejrzewać, że nieodnalezieni sprawcy zbrodni w Saint-Ouen, są dzisiaj gośćmi sędziego śledczego, któremu poruczono ich aresztować?“ Nie poznawała jednak tych głosów. Cóż to byli za ludzie, którzy tak mówili?
— A ja jestem ślepa! rzekła do siebie biedna kobieta z goryczą. Byłabym mogła widzieć ich przez jaki otwór w płótnie, mogłabym ich była poznać, bo z nich jednego znam, a traf, sprowadza go do mnie! A ja nie mogę uczynić nic. Trzeba mi wzroku, muszę go odzyskać, choćbym miała to niezwłocznie przypłacić życiem.
Weronika, nie podnosząc głosu, zawołała:
— Marto ! Marto!
Dziecko, obudziwszy się natychmiast, zapytało:
— Co, babciu?
— Spojrzyj przez szpary w tych sztachetach. Patrz po tamtej stronie jest dwóch ludzi.
W jednem miejscu płótno nie dostawało do sztachet i dziecko zajrzało tędy do parku willi Savanne.
— Widzę tylko drzewa, niema nikogo
— Przyjrzyj się lepiej. Tam jest ktoś...
— Babciu, ja wdrapię się. Podtrzymaj mnie.
Marta podtrzymywana przez Weronikę, przesunęła głowę po nad płótno.
— I cóż? zapytała niewidoma.
— Widzę, babciu, dwóch ludzi.
— Widzisz ich twarze?
— Nie, są daleko. Znikają. Już ich nie widzę.
— A gdybyś ich spotkała, poznałabyś ich?