Strona:X de Montépin Marta.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— O! nie, babciu to byłoby niemożebne.
Marta zeszła ze sztachet.
— Gdzież my jesteśmy tutaj? zapytała Weronika.
— Na wybrzeżu Marny, w parku Saint-Maur.
— Naprzeciw czyjej posiadłości?
— Poznaję chorągiewkę, to posiadłość pana Savanne.
— Posiadłość pana Savanne, powtórzyła ociemniała. Powinnam była to odgadnąć, ponieważ jeden z tych dwóch nędzników rzekł: „Jesteśmy gośćmi u sędziego śledczego“. Chodź Marto, poprowadź mnie, muszę zobaczyć się z panem Henrykiem Savanne. On musi mi wzrok przywrócić.
Marta wraz z Weroniką skierowała się w stronę alei Północnej.
O’Brien, ukryty w gęstwinie krzaków daremnie odgadnąć się starał znaczenia tej pantominy. Gdy babka z wnuczką przeszły przed nim, on dopiero po chwili opuścił kryjówkę i podążył za niemi zdaleka. Widział potem, jak zatrzymały się przed bramą willi Savanne.
Marta miała już zadzwonić, gdy Henryk, wychodząc z willi, ukazał się na ganku. Dziecko spostrzegło go.
— Panie Henryku! zawołała, niech pan tu przyjdzie babcia chce z panem pomówić...
Młodzieniec czemprędzej otworzył furtkę, po za którą stała ociemniała i Marta.
— Cóż się to dzieje, pani Sollier? zapytał Henryk Weronikę.
— Chcę, ażebyś mi pan przywrócił wzrok, panie Savanne, odpowiedziała, chwytając oburącz rękę młodzieńca. Ja muszę widzieć. I ciszej, przyciągając go