Strona:X de Montépin Marta.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Coś pani słyszała?
— Te wyrazy: odparła niewidoma. „Niczego się nie możemy obawiać. Sprawa narobiła wiele hałasu, ale idzie w zapomnienie, sąd zaniechał poszukiwań klucza zagadki jesteśmy teraz panami położenia“.
— Nic nie dowodzi jeszcze, ażeby te wyrazy dotyczyły Ryszarda Verniere, przerwał urzędnik.
— Poczekaj pan! podchwyciła pani Solłier, ten człowiek, co to mówił, dodał jeszcze: „Kto mógłby podejrzewać, że sprawcy nieodnalezieni zbrodni w Saint-Ouen są dzisiaj gośćmi u sędziego śledczego, który powinien ich aresztować!“ Oto, co słyszałam, panie, po za parkanem parku od strony Marny. Nie jestem szalona! Tam dwóch ludzi rozmawiało, którzy tryumfowali ze swej bezkarności. O! nędznicy są tu, u pana. Ja muszę ich zobaczyć, ażebym ich wydała panu, i dlatego potrzeba mi wzroku! Przywróć mi go, panie Henryku! Ja zgadzam się na operację, której się bałam, nawet błagam o nią! Niech tylko widzę na jedną minutę, a ta minuta będzie mi wystarczającą, ażeby poznać tego, z którym walczyłam i który w mem ręku zostawił dowód swej obecności. Na imię niebios, w imię sprawiedliwości, przez pamięć na Ryszarda Verniere, który nie został jeszcze pomszczony, przywróć mi pan wzrok!
Daniel Savanne, pod wpływem strasznego wzruszenia, zawołał, zwracając się do bratanka:
— Henryku, przywróć jej wzrok, niech będzie w stanie zobaczyć morderców, którzy dostali się do mego domu.
— To czego żądasz, mój stryju, jest niemożebnem,