Marta (de Montépin, 1908)/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Marta
Wydawca Nakładem J. Czaińskiego
Data wyd. 1908
Druk Drukiem J. Czaińskiego
Miejsce wyd. Gródek Jagielloński
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

W chwili, gdy biedna Marta prowadziła nieświadomie babkę swą na śmierć, zajaśniało światło w jednem z okien willi Savanne. Henryk, po powrocie z Paryża, wszedł do swego pokoju.
W niespełna dziesięć minut O’Brien, dźwigając lekki ciężar, przybył do swego mieszkania. Otworzył drzwi od ogrodu, potem od pawilonu, złożył dziecko na łóżku, przygotowanem jeszcze w przeddzień w pokoju w suterynie, zapalił świecę i przystąpił do łóżka. Na widok dziewczynki nieruchomej podobnej raczej do martwej niż żyjącej, uczuł przez chwilę przestrach.
Czyżby suggestja zabiła tę wątłą istotę? Ale się uspokoił. Po śnie magnetycznym nastąpił sen naturalny, zgodnie z rozkazem magnetyzera.
O’Brien zamknął suterynę na klucz i sam udał się na spoczynek.


∗             ∗

Przeraźliwy krzyk, wydany przez panią Sollier, kiedy przelatywała z mostu do rzeki, która miała ją pochłonąć, krzyk ten, złowróżbnie rozlegający się wśród nocy, słyszany był przez cztery osoby, które w łódce płynęły ku Joinville. Ten krzyk złowrogi prawie nad ich głowami przeszył ich dreszczem.
— Ktoś rzucił się z mostu, odezwał się jeden ze spacerowiczów nocnych.
— I to tuż przy nas, wyjąkała młoda kobieta zdjęta, przestrachem.
— Może jakaś zbrodnia, wtrącił wioślarz.
Wszyscy nadstawili uszu.
Usłyszeli chlupotanie wody pod nerwowemi wysiłkami miotającego się ciała, potem głos, prawie przygasły, który jęczał:
— Ratunku! ratunku!
— Wiosłuj prędko, Berthout! Pod most! śpieszmy na ratunek.
Weronika uczepiła się rozpaczliwie sznura, który znalazła pod ręką, a który związywał razem dwie sieci rybackie. Poznała głos i krzyknęła:
— Do mnie, Magloire, do mnie!
Magloire, gdyż to był on, poznał głos Weroniki tak, jak ona jego poznała.
W łódce mieścili się, Berthout, inspektor policyjny, jego dawny kolega Słowik, Magloire i Marja, już żona Magloira. Wracali razem od krewnego Marji z Channevieres i właśnie na czas zdążyli z pomocą dla pani Sollier.
— Odwagi! Jesteśmy tutaj! zawołał mańkut.
Berthout powiosłował szybko. Słowik, wychyliwszy się z łódki, pochwycił Weronikę za ramię i przy pomocy Magloira wyciągnął ją z rzeki do łódki.
Czas już był wielki, gdyż Weronika zemdlała. Magloire przyklęknął przy niewidomej i podnosił jej głowę.
— To pewna, że pani Sollier nie rzuciła się do rzeki z własnej woli, rzekł. Sama też nie mogła wyjść, ztamtąd gdzie była, ażeby tu przyjść. A co się stało z Martą kochaną? Niezawodnie to zbrodnia. Zaniesiemy ją do pałacyku pana Savanne.
— Pana Savanne, sędziego śledczego? zawołał inspektor policji.
W kilku słowach Magloire wytłomaczył mu wszystkie okoliczności.
— O! szepnął policjant, w tem wszystkiem jakaś bardzo nieczysta sprawa.
Za wskazówką Magloira przybyli do brzegu Saint-Maur. Wyniesiono z łodzi ciało nieruchome Weroniki i położono na trawie. Magloire podszedł do furtki w parkanie. Była otwarta. Serce mu się ścisnęło złowróżbnego przeczucia. Pobiegł do pałacyku, zapalił świecę. Zawołał na Martę. Nikt się nie odezwał. Dziecka nie było.
I gdy Berthout, Słowik i Marja przynieśli Weronikę do domku, rozebrali ją z mokrej odzieży i położyli na łóżku, Magloire pobiegł do willi sędziego.
Tu zastał Daniela i Henryka i w krótkich słowach opowiedział im o strasznych wypadkach.
— Zbrodnia! zbrodnia tutaj! zawołał sędzia śledczy. Czy podobna?
Razem udali się natychmiast do pokoju niewidomej.
Ta leżała wciąż zemdlona.
Henryk zabrał się do cucenia, Daniel zaś patrzał ze ździwieniem na Berthouta i dawnego inspektora policyjnego, którego wyjścia ze Służby żałował nieraz.
Berthout i Słowik wytłomaczyli mu swą obecność, uzupełniając opowiadanie Magloira.
— A Marta, co się z nią stało?
— Furtka na wybrzeże otwarta, odparł mańkut. W dom u tym nie zastaliśmy też nikogo.
— Mój Boże! Co tutaj zaszło? szeptał Daniel.
— Weronika odpowie stryjowi, odezwał się Henryk, już przychodzi do siebie.
Rzeczywiście, dzięki staraniom młodzieńca, niewidoma odzyskiwała przytomność.
— Marto, Marto! wyjąkała głosem słabym.
— Marty niema, odpowiedział Henryk, ale pani przyjaciele są tutaj. Magloire, stryj mój, ja i inni. Powiesz nam pani, co się tutaj działo, jakiej zbrodni ofiarą padłaś, co to są za sprawcy? W ten sposób odgadniemy może, co się stało z Martą.
Weronika podniosła się na łóżku, dysząc.
— Marta, wyrzekła, płacząc, ależ to ona mnie powiedziała, ona kazała mi iść, mówiąc, że pan na mnie czeka, że pan ma mnie uzdrowić. Szłam długo, prowadzona ciągle przez Martę, która mnie trzymała za rękę. Potem ktoś mnie pochwycił, uniósł w powietrze i rzucił. Upadłam z wysoka i czułam, że tonę. Zaczęłam krzyczeć o ratunek. Usłyszałam głos Magloira i traciłam przytomność.
Wrażenie głębokiej zgrozy przejęło słuchaczów, w miarę jak mówiła pani Sollier.
— Ależ to okropne! zawołał pan Savanne, zdaje mi się, że widzę jasno w tym potajemnym spisku! Nędznicy, którzy panią chcieli zabić, to są mordercy Ryszarda Verniere! wiedzą o pani obecności w tym domu; drżą, że gdy pani wzrok odzyskasz, będziesz w stanie wydać ich w ręce sprawiedliwości. Ale jakim sposobem, mogłaby być Marta wspólniczką tych zbrodniarzy? Nikt nie uwierzy, ażeby Marta, spełniając rozkazy tych ludzi, zaprowadziła panią tam, gdzie miałaś umrzeć!
— A jednak, podchwyciła niewidoma, wybuchając płaczem. Dlaczego dziecko skłamało? Dlaczego niema go tutaj?
— Bo je porwano, odparł sędzia śledczy.
— W tem jest jakaś tajemnica, rzekł Magloire, mógłbym przysiądz, że użyto jej do popełnienia zbrodni, ale jej nie zabito następnie.
— Ja jestem tego samego zdania, wtrącił Słowik. Zapewne winowajca nie opuścił tej okolicy, gdzie niezawodnie mieszkał od pewnego czasu, dla lepszego przygotowania morderstwa i po spełnionym czynie zaniósł dziecko do swego mieszkania. Trzeba teraz pilnować na wszystkich stacjach kolejowych i czynić poszukiwania we wszystkich domach, gdzie mogą być lokatorzy podejrzani.
Weronika znowu zemdlała.
— Pozwólcie, rzekł Henryk, ażebym sam czuwał nad tą biedną kobietą, po tem nowem omdleniu nastąpi sen.
Wszyscy, oprócz Henryka, opuścili pokój niewidomej i wyszli z domku.
— Marjo, rzekł Magloire do żony, nie możesz zostawać tu aż do rana, przyjaciel Słowik zaprowadzi cię do siebie i da ci pokój. Jutro zrana pierwszym pociągiem powrócisz do Saint-Ouen. Ja zostaję tutaj...
— Berthout, zatrzymuję cię przy sobie, rzekł pan Savanne.
Odprowadzono Słowika i Marję do łódki, a gdy odpłynęli, pan Savanne wraz z Magloirem i Berthoutem udali się do willi. Sędzia wydał rozkazy na piśmie Berthoutowi i mańkutowi. W pół godziny później obadwaj opuścili willę i każdy podążył w inną stronę.
O godzinie piątej powrócił do willi Magloire z komisarzem policji i kilkunastoma żandarmami, w kilka chwil potem przybył naczelnik policji z Berthoutem i kilkoma agentami. Sędzia wytłómaczył im, o co chodzi. Żandarmi i agenci otrzymali szczegółowe polecenia, celem czynienia poszukiwań.


∗             ∗

O’Brien wstał o świcie, zaledwie się przespawszy. Zamiarem jego było pojechać pierwszym pociągiem, stojącym w Champigny. Ucharakteryzowawszy się w odmienny sposób, zabierał się do odjazdu. Przed opuszczeniem jednak willi Kasztanów zeszedł do suteryny, gdzie była zamknięta Marta.
Dziecko spało ciągle, ale snem szczególnie niespokojnym, oddech nierówny i świszczący podnosił jej pierś. Magnetyzer dotknął palcem jej rozpalonego od go rączki czoła.
— Śpij, wyrzekł jednocześnie.
Amerykanin wyszedł, zamknął drzwi, opuścił willę i skierował się na stację Champigny.
Pociąg miał nadejść. Wziął bilet do Paryża i w kilka chwil był już w drodze.
W Paryżu podążył do biura telegraficznego i wysłał ztamtąd następującą depeszę:
„Verniere Neuilly. Interesy skończone. Czekam u Petersa, godzina jedenasta. Yankes.“
Bratobójca znajdował się w swym gabinecie, gdy lokaj wraz z gazetami przyniósł mu powyższą depeszę. Zrozumiał podpis i twarz mu się wypogodziła.
Nareszcie, wyszeptał, skończone. Co się tam dziać musi w willi Savanne. Czy aby tylko to nie blaga. Daniel Savanne z bratankiem ma tu przybyć na cały dzień. Przyjdą, jeżeli się nic nie stało.
Nie dokończył zdania. Lokaj wszedł, przynosząc mu inną depeszę:
„Sprawa bardzo ważna zatrzymuje nas w Parku. Nie czekaj pan na nas.

Daniel Savanne.“

— Teraz niema już wątpliwości, pomyślał bratobójca, sprawa bardzo ważna to zniknięcie Weroniki i jej wnuczki. Wszystko idzie dobrze. O’Brien jest uczciwym łotrem, który robi, co powinien.
Rzucił depeszę Daniela na biurko, telegram od magnetyzera wsunął do kieszeni i zabrał się do rozpieczętowania przyniesionych z poczty listów.
Jeden z nich zwrócił jego uwagę. Z Portsmouth donoszono, że machina, przysłana z fabryki w Saint-Ouen, nie działała dobrze. Ponieważ chodziło tu o kwestję podwójną: pieniędzy dość znacznych, a nadewszystko o kwestję miłości własnej co do wynalezionej machiny, Robert postanowił nazajutrz pojechać do Anglii.


∗             ∗

Uprzedziwszy żonę o wyjeździe do Anglii na dwa dni, Robert udał się na schadzkę z O’Brienem.
Amerykanin już od dwudziestu minut czekał nań w restauracji i dał znak wchodzącemu, któryby go nie był poznał, tak był ucharakteryzowany. Uścisnęli się za ręce w milczeniu, poczem udali się do gabinetu na pierszem piętrze. Gdy zostali sami, Robert zapytał:
— Cóż Weronika?
— Na dnie Marny.
— A dziecko?
— U mnie, uśpione. Nie obudzi się, dopóki jej nie rozkażę. I opowiedział, co zaszło.
— Kiedy zamierzasz wyjechać? zapytał Robert.
— Dziś wieczorem, Chcę opuścić tamte strony jak najprędzej. Dziś jeszcze wieczorem będę w drodze do Szwajcarji, zkąd udam się do Włoch.
— To nie zabierzesz pan z sobą umówionej sumy?
— Dlaczego? zapytał O’Brien marszcząc brwi.
— Gdyż nie mam u siebie takiej sumy w banknotach. Mam tylko dwieście tysięcy franków i przyniosłem je. Są w tej kopercie. Co do reszty zaś, oto przekaz płatny na okaziciela u Rotszylda.
Twarz amerykanina zasępiała się coraz bardziej.
— Ależ ja muszę opuścić Paryż, odparł, boję się już pokazywać, i niebezpiecznie byłoby dla mnie chodzić do kantoru Rotszylda. Nie mogę trzymać dziecka w śnie hypnotycznym w ciągu dni całych. Przy pańskiej kombinacji, będę mógł oddalić się z Paryża dopiero jutro wieczorem. To zapóźno.
— To jedź pan, a ja panu prześlę pieniądze, dokąd mi pan wskażesz.
Amerykanin nic nie odpowiedział. Robert zrozumiał jego myśl.
— Jeżeli się to panu nie uśmiecha, ciągnął dalej, podnieś pan sumę jutro zrana i jedź dopiero jutro wieczorem.
O’Brien zdecydował się nagle.
— Daj mi pan bilety bankowe i przekaz, rzekł, opóźnię wyjazd, skoro inaczej niemożebne.
— Proszę.
I magnetyzer schował zapłatę za podwójną zbrodnię.
Po skończeniu śniadania wstali, ażeby odejść.
O’Brien wziął pod pachę spory pakiet:
— Poczyniłeś pan sprawunki? zapytał Robert.
— Tak. Ubranie chłopczyka. Rozumiesz pan.
— Doskonale. Marta podróżować będzie w tym kostjumie. Na wypadek, gdyby rozpoczęto poszukiwania, podług rysopisu, szukać będą dziewczynki, a nie zwrócą uwagi na chłopczyka. To bardzo sprytne.
Rozstali się na bulwarze, życząc sobie wzajemnie powodzenia.
Robert, wolny tym razem od wszelkiej obawy, udał się z powrotem do Neuilly.
O’Brien, myślał o Marcie, wziął dorożkę i kazał się zawieźć na dworzec Bastylli.
Uprzedźmy go w parku Saint-Maur.
Dziecko obudziło się o ósmej zrana. Ździwienie jego było niezmierne, gdy zobaczyło, że leży w ubraniu na łóżku nie swojem. Marta niespokojnie rozejrzała się po pokoju, gdzie się znajdowała, a którego nie poznawała wcale.
Wązkie okienko o szybkach zapuszczonych i opatrzone kratami zewnątrz, wpuszczało do tej izby światło mdłe, półciemne. Okienko to zbyt było wysoko, ażeby je mogła była otworzyć.
Dziwne wrażenie ją ogarnęło, uczucie przestrachu.
— Gdzież ja jestem? zapytała sama siebie.
Podbiegła do drzwi i chciała je otworzyć, ale były zamknięte hermetycznie.
— Mój Boże! wyjąkała przerażona, dlaczego mnie zamknięto tutaj? Babciu, zawołała, wstrząsając z całej siły zamkniętemi drzwiami. Panie Henryku... Otwórzcie... otwórzcie... ja boję się...
Nikt nie odpowiedział. Wołała znowu. Takie samo milczenie. Wtedy wybuchła płaczem, nie przestając wołać. Nagle przestała płakać. Oczy jej zwróciły się ku dwom wązkim okienkom, które tak licho oświetlały podziemie. Przystawiła krzesełko do ściany pod oknem i weszła na nie, ale nie mogła nawet rękami dosięgnąć. Znowu się rozejrzała dokoła siebie.
— Łóżko... łóżko... wyszeptała gorączkowo.
Było to niewielkie łóżeczko żelazne. Przysunęła to łóżko pod okno, postawiła na niem krzesełko i weszła na nie. Tym razem znalazła się na poziomie zatłuszczonych szyb i mogła patrzeć na zewnątrz.
Przed nią rozciągała się trawa leśna, gęsta, i pnie drzew. Chciała otworzyć okno, biła w szyby pięściami, ale szkło było podwójne, nic nie zrobiła i tylko poraniła sobie ręce.
Zbierając wszystkie siły zawołała:
— Ratunku!.. ratunku!..
Ściany piwnicy tłumiły jej głos. Zeszła z łóżka, powróciła do drzwi i, bijąc w nie nogami i rączkami, powtarzała: Babciu... babciu... Wreszcie wyczerpana, usunęła się na zimną, wilgotną podłogę. Zemdlała.
Omdlenie Marty trwało długo, godzin pięć. W reszcie dziecko szeroko otworzyło oczy, podniosło się i jak w chwili pierwszego obudzenia rozejrzało się dokoła ździwione. Pamięć jej wszakże wracała.
— Jestem uwięziona, wyjąkała. Babci też niema, może co złego jej zrobiono.
Wstrząsnęła się. Uklękła, i złożywszy ręce, wyrzekła głosem błagalnym:
— Mój Boże, ulituj się nad babcią i nademną, a jeżeli ja mam umrzeć, czuwaj nad babcią.
W chwili gdy po gorącej modlitwie podniosła się, drgnęła i powstrzymując oddech, nadstawiła uszu, ażeby usłyszeć odgłos daleki. Czy rzeczywiście słyszała go, czy też istniał tylko w jej rozgorączkowanej wyobraźni? Zdawało się jej, że słyszy znane dźwięki, że rozróżnia piosenkę, którą znała, którą słyszała dawniej często. Dreszcz przebiegł ją od stóp do głowy. Słuchała z natężoną uwagą. Nie, nie myliła się. Inna muzyka odezwała się w dali, muzyka jej również znana, marsz wojskowy.
— Ależ to gra katarynka Magloira, nasza katarynka, rzekła drżąca.
Dźwięki zbliżały się. Dziecku przyszedł natchniony pomysł. Trzeba było w jakikolwiek sposób stłuc choć jednę szybę w oknie. Weszła na łóżko, ujęła krzesełko za nogę, podniosła i jak młotem uderzyła w szybę, która tym razem rozleciała się w kawałki.
Wtedy dziewczynka postawiła znów na łóżku krzesełko, które jej wyświadczyło tak wielką przysługę, i wgramoliła się na nie.
Dźwięki katarynki zbliżały się coraz bardziej do jej uszu.
— To babcia Weronika lub Magloire. Szukają mnie niezawodnie.
Chciała wołać, ale się rozmyśliła.
— Nie, wyrzekła, jeszcze są oni zadaleko, nie mogą mnie usłyszeć, a ci którzy mnie zamknęli, możeby mię usłyszeli. Trzeba zaczekać, aż się zbliżą.
Słuchała znowu, a serce się jej ścisnęło. Dźwięki katarynki zamiast zbliżać się, oddalały.
Niewysłowiony smutek ogarnął dziewczynkę. Nadzieja, która ją ożywiła na chwilę, znikła.
Więc wszystko się dla niej skończyło. Już nie zobaczy babki, ani Magloira, ani pana Henryka, swego brata.
Pięć minut upłynęło, potem dziesięć, potem dwadzieścia. Nic... Wtem znów jej wróciła nadzieja. Katarynka znowu dawała się słyszeć bliżej. Tym razem równocześnie z wygrywaniem melodji przez katarynkę, czyjś głos śpiewał:

„Cieszcie się, chłopcy dziewczęta.
Tańczcie, śpiewajcie już,
W gaju świergocą ptaszęta,
Nadszedł czas wisien i róż.“

— A to „Róże i Wiśnie!“ moja piosenka, wyszeptała Marta z radością, i to Magloire ją śpiewa.
Wtedy Marta zawtórowała drugą zwrotkę.

„Wesoła ludzi dola
Śmieją się do nich pola,
Kwiateczki pachną mile,
Całują kwiat motyle... “

Potem umilkła i słuchała.

Magłoire gdyż to on był, wraz z Berthoutem i czterem a agentami, poznał głos Marty.
— To głos dziecka, wyrzekł. Jestem tego pewnym. A! miałem dobrą myśl. Ona tam schowana jest. Zamknięta.
Właśnie znajdował się mańkut i Berthout w tej chwili naprzeciw sztachet willi Kasztanów.
— Tak, to tutaj, rzekł inspektor policyjny. Dzięki twemu pomysłowi, wyszukaliśmy gniazdo.
Magloire zawołał: Marto! Marto!
Dziecko odpowiedziało:
— Magloire. Do mnie, Magloire!
— Odwagi! Jesteśmy tutaj.
I lewą ręką zaczął gwałtownie dzwonić u drzwi.
— A! rzekł Berthout, to zupełnie zbyteczne zrywać dzwonek! Gdyby tam kto był, prócz dziecka, nie pozwolonoby mu było wołać i śpiewać.
— Tak, więc co robić?
— Trochę gimnastyki.
Nadeszli i agenci.
Na rozkaz inspektora, jeden z nich przelazł sztachety i otworzył je potem z zewnątrz. Magloire wbiegł do ogrodu, a potem pobiegł do domu. Ale drzwi willi były zamknięte. Pod wspólnym jednak naporem czterech agentów, wreszcie ustąpiły. Wejście było wolne.
— Ty, Magloire do małej, rzekł inspektor, a my tym czasem zrobimy rewizję w domu.
Magloire zeszedł śpiesznie do sutereny i bez żadnej trudności wyważył drzwi do więzienia Marty.
Dziecko krzyknęło z radości i padło w jego ramiona zemdlone.


∗             ∗

O’Brien wsiadł na pociąg o godzinie pierwszej minut pięć. O godzinie pierwszej minut czterdzieści dwie przybył do parku Saint-Maur. U drzwi stacji spostrzegł żandarmów.
— Do djabła, szepnął, policja już na nogach! Stacje są strzeżone.
Nie mylił się. Przez chwilę żywo się zaniepokoił, ale się i uspokoił prędko. Dozór niezawodnie rozciągnięty był nie nad tymi, którzy przyjeżdżali do Parku, lecz nad tymi, którzy się chcieli ztąd oddalić.
Rozumowanie to było trafne. Magnetyzer wyszedł wśród innych podróżnych i skierował się ku willi Kasztanów. Gdy się do niej już bardzo zbliżył, zatrzymał się, zadrżał i zbladł z przestrachu. Z alei wychodziła gromadka ludzi, z których jeden pchał przed sobą katarynkę. Obok szedł mańkut, trzymając dziewczynkę za rękę. O’Brien poznał Martę, bardzo bladą, zaledwie mogącą iść. Ogarnął go szalony przestrach.
— Wszystko wykryte, szeptał, cofając się ażeby nie być widzianym i chowając się w zarośla.
Za Magloirem i Martą człowiek jakiś niósł walizę. Amerykanin nie mógł się omylić, to była jego waliza, z papierami i pieniędzmi.
— Jestem zgubiony, rzekł do siebie. Trzeba uciekać czemprędzej.
I krokiem chwiejnym, ale podniecany strachem, puścił się ku drodze do Maisons Altois.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.