Strona:X de Montépin Marta.djvu/282

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sunęła się na zimną, wilgotną podłogę. Zemdlała.
Omdlenie Marty trwało długo, godzin pięć. W reszcie dziecko szeroko otworzyło oczy, podniosło się i jak w chwili pierwszego obudzenia rozejrzało się dokoła ździwione. Pamięć jej wszakże wracała.
— Jestem uwięziona, wyjąkała. Babci też niema, może co złego jej zrobiono.
Wstrząsnęła się. Uklękła, i złożywszy ręce, wyrzekła głosem błagalnym:
— Mój Boże, ulituj się nad babcią i nademną, a jeżeli ja mam umrzeć, czuwaj nad babcią.
W chwili gdy po gorącej modlitwie podniosła się, drgnęła i powstrzymując oddech, nadstawiła uszu, ażeby usłyszeć odgłos daleki. Czy rzeczywiście słyszała go, czy też istniał tylko w jej rozgorączkowanej wyobraźni? Zdawało się jej, że słyszy znane dźwięki, że rozróżnia piosenkę, którą znała, którą słyszała dawniej często. Dreszcz przebiegł ją od stóp do głowy. Słuchała z natężoną uwagą. Nie, nie myliła się. Inna muzyka odezwała się w dali, muzyka jej również znana, marsz wojskowy.
— Ależ to gra katarynka Magloira, nasza katarynka, rzekła drżąca.
Dźwięki zbliżały się. Dziecku przyszedł natchniony pomysł. Trzeba było w jakikolwiek sposób stłuc choć jednę szybę w oknie. Weszła na łóżko, ujęła krzesełko za nogę, podniosła i jak młotem uderzyła w szybę, która tym razem rozleciała się w kawałki.
Wtedy dziewczynka postawiła znów na łóżku krzesełko, które jej wyświadczyło tak wielką przysługę, i