Strona:X de Montépin Marta.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

je mogła była otworzyć.
Dziwne wrażenie ją ogarnęło, uczucie przestrachu.
— Gdzież ja jestem? zapytała sama siebie.
Podbiegła do drzwi i chciała je otworzyć, ale były zamknięte hermetycznie.
— Mój Boże! wyjąkała przerażona, dlaczego mnie zamknięto tutaj? Babciu, zawołała, wstrząsając z całej siły zamkniętemi drzwiami. Panie Henryku... Otwórzcie... otwórzcie... ja boję się...
Nikt nie odpowiedział. Wołała znowu. Takie samo milczenie. Wtedy wybuchła płaczem, nie przestając wołać. Nagle przestała płakać. Oczy jej zwróciły się ku dwom wązkim okienkom, które tak licho oświetlały podziemie. Przystawiła krzesełko do ściany pod oknem i weszła na nie, ale nie mogła nawet rękami dosięgnąć. Znowu się rozejrzała dokoła siebie.
— Łóżko... łóżko... wyszeptała gorączkowo.
Było to niewielkie łóżeczko żelazne. Przysunęła to łóżko pod okno, postawiła na niem krzesełko i weszła na nie. Tym razem znalazła się na poziomie zatłuszczonych szyb i mogła patrzeć na zewnątrz.
Przed nią rozciągała się trawa leśna, gęsta, i pnie drzew. Chciała otworzyć okno, biła w szyby pięściami, ale szkło było podwójne, nic nie zrobiła i tylko poraniła sobie ręce.
Zbierając wszystkie siły zawołała:
— Ratunku!.. ratunku!..
Ściany piwnicy tłumiły jej głos. Zeszła z łóżka, powróciła do drzwi i, bijąc w nie nogami i rączkami, powtarzała: Babciu... babciu... Wreszcie wyczerpana, u-