Strona:X de Montépin Marta.djvu/280

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

podnieś pan sumę jutro zrana i jedź dopiero jutro wieczorem.
O’Brien zdecydował się nagle.
— Daj mi pan bilety bankowe i przekaz, rzekł, opóźnię wyjazd, skoro inaczej niemożebne.
— Proszę.
I magnetyzer schował zapłatę za podwójną zbrodnię.
Po skończeniu śniadania wstali, ażeby odejść.
O’Brien wziął pod pachę spory pakiet:
— Poczyniłeś pan sprawunki? zapytał Robert.
— Tak. Ubranie chłopczyka. Rozumiesz pan.
— Doskonale. Marta podróżować będzie w tym kostjumie. Na wypadek, gdyby rozpoczęto poszukiwania, podług rysopisu, szukać będą dziewczynki, a nie zwrócą uwagi na chłopczyka. To bardzo sprytne.
Rozstali się na bulwarze, życząc sobie wzajemnie powodzenia.
Robert, wolny tym razem od wszelkiej obawy, udał się z powrotem do Neuilly.
O’Brien, myślał o Marcie, wziął dorożkę i kazał się zawieźć na dworzec Bastylli.
Uprzedźmy go w parkau Saint-Maur.
Dziecko obudziło się o ósmej zrana. Ździwienie jego było niezmierne, gdy zobaczyło, że leży w ubraniu na łóżku nie swojem. Marta niespokojnie rozejrzała się po pokoju, gdzie się znajdowała, a którego nie poznawała wcale.
Wązkie okienko o szybkach zapuszczonych i opatrzone kratami zewnątrz, wpuszczało do tej izby światło mdłe, półciemne. Okienko to zbyt było wysoko, ażeby