Strona:X de Montépin Marta.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

poznał, tak był ucharakteryzowany. Uścisnęli się za ręce w milczeniu, poczem udali się do gabinetu na pierszem piętrze. Gdy zostali sami, Robert zapytał:
— Cóż Weronika?
— Na dnie Marny.
— A dziecko?
— U mnie, uśpione. Nie obudzi się, dopóki jej nie rozkażę. I opowiedział, co zaszło.
— Kiedy zamierzasz wyjechać? zapytał Robert.
— Dziś wieczorem, Chcę opuścić tamte strony jak najprędzej. Dziś jeszcze wieczorem będę w drodze do Szwajcarji, zkąd udam się do Włoch.
— To nie zabierzesz pan z sobą umówionej sumy?
— Dlaczego? zapytał O’Brien marszcząc brwi.
— Gdyż nie mam u siebie takiej sumy w banknotach. Mam tylko dwieście tysięcy franków i przyniosłem je. Są w tej kopercie. Co do reszty zaś, oto przekaz płatny na okaziciela u Rotszylda.
Twarz amerykanina zasępiała się coraz bardziej.
— Ależ ja muszę opuścić Paryż, odparł, boję się już pokazywać, i niebezpiecznie byłoby dla mnie chodzić do kantoru Rotszylda. Nie mogę trzymać dziecka w śnie hypnotycznym w ciągu dni całych. Przy pańskiej kombinacji, będę mógł oddalić się z Paryża dopiero jutro wieczorem. To zapóźno.
— To jedź pan, a ja panu prześlę pieniądze, dokąd mi pan wskażesz.
Amerykanin nic nie odpowiedział. Robert zrozumiał jego myśl.
— Jeżeli się to panu nie uśmiecha, ciągnął dalej,