Strona:X de Montépin Marta.djvu/273

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

spacerowiczów nocnych.
— I to tuż przy nas, wyjąkała młoda kobieta zdjęta, przestrachem.
— Może jakaś zbrodnia, wtrącił wioślarz.
Wszyscy nadstawili uszu.
Usłyszeli chlupotanie wody pod nerwowemi wysiłkami miotającego się ciała, potem głos, prawie przygasły, który jęczał:
— Ratunku! ratunku!
— Wiosłuj prędko, Berthout! Pod most! śpieszmy na ratunek.
Weronika uczepiła się rozpaczliwie sznura, który znalazła pod ręką, a który związywał razem dwie sieci rybackie. Poznała głos i krzyknęła:
— Do mnie, Magloire, do mnie!
Magloire, gdyż to był on, poznał głos Weroniki tak, jak ona jego poznała.
W łódce mieścili się, Berthout, inspektor policyjny, jego dawny kolega Słowik, Magloire i Marja, już żona Magloira. Wracali razem od krewnego Marji z Channevieres i właśnie na czas zdążyli z pomocą dla pani Sollier.
— Odwagi! Jesteśmy tutaj! zawołał mańkut.
Berthout powiosłował szybko. Słowik, wychyliwszy się z łódki, pochwycił Weronikę za ramię i przy pomocy Magloira wyciągnął ją z rzeki do łódki.
Czas już był wielki, gdyż Weronika zemdlała. Magloire przyklęknął przy niewidomej i podnosił jej głowę.
— To pewna, że pani Sollier nie rzuciła się do rzeki z własnej woli, rzekł. Sama też nie mogła wyjść,