Strona:X de Montépin Marta.djvu/285

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Dziecko krzyknęło z radości i padło w jego ramiona zemdlone.


∗             ∗

O’Brien wsiadł na pociąg o godzinie pierwszej minut pięć. O godzinie pierwszej minut czterdzieści dwie przybył do parku Saint-Maur. U drzwi stacji spostrzegł żadarmów.
— Do djabła, szepnął, policja już na nogach! Stacje są strzeżone.
Nie mylił się. Przez chwilę żywo się zaniepokoił, ale się i uspokoił prędko. Dozór niezawodnie rozciągnięty był nie nad tymi, którzy przyjeżdżali do Parku, lecz nad tymi, którzy się chcieli ztąd oddalić.
Rozumowanie to było trafne. Magnetyzer wyszedł wśród innych podróżnych i skierował się ku willi Kasztanów. Gdy się do niej już bardzo zbliżył, zatrzymał się, zadrżał i zbladł z przestrachu. Z alei wychodziła gromadka ludzi, z których jeden pchał przed sobą katarynkę. Obok szedł mańkut, trzymając dziewczynkę za rękę. O’Brien poznał Martę, bardzo bladą, zaledwie mogącą iść. Ogarnął go szalony przestrach.
— Wszystko wykryte, szeptał, cofając się ażeby nie być widzianym i chowając się w zarośla.
Za Magloirem i Martą człowiek jakiś niózł walizę. Amerykanin nie mógł się omylić, to była jego waliza, z papierami i pieniędzmi.
— Jestem zgubiony, rzekł do siebie. Trzeba uciekać czemprędzej.
I krokiem chwiejnym, ale podniecany strachem, puścił się ku drodze do Maisons Altois.