Magja i czary/Czarna Magja/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Magja i czary
Podtytuł Szkice z dziedziny wiedzy tajemniczej
Wydawca Biblioteka „Izyda”
Data wyd. 1926
Druk Olesiński, Merkel i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
Oczarowanie

Lanea et effigies erat, altera cerea, major Lanea, — quae poenis compesceret inferiorem Cerea suppliciter stabat, servilibus ut quae Jam peritura modis...

Et imagina cerea
Largior arserit ignis
Horacy.
Mężczyzna który spogląda na kobietę z nieczystą żądzą — pohańbią tem kobietę, rzekł Mistrz. To czego się uporczywie pragnie, spełnionem zostaje. Wszelka wola realna wyraża się czynem, wola zaś poparta czynem — jest spełnieniem zamierzenia. Wszelki czyn podany jest osądzeniu, osądzenie jest wieczne. Oto dogmaty i zasady. (Eliphas Levi).

Według tych zasad i dogmatów wszelkie dobro lub zło, którego pragniecie, czyto względem siebie, czy innych, w rozciągłości naszej woli i w sferze waszego czynu — spełni się nieodwołalnie, czy to względem was czy innych — jeśli osiągniecie napięcie woli, które wyładuje się czynem.
Czyny muszą być analogiczne do woli.
Chęć szkodzenia lub zmuszenia do miłości musi odpowiadać aktom nienawiści lub miłości...
To są wielkie psychologiczno-filozoficzno-magiczne prawa tego, co nazywamy oczarowaniem.
Oczarowanie bowiem w istocie rzeczy nie jest niczem innem, jak oplątaniem osobnika w jakąś chęć, w sieć sformułowanej woli.
Instrumentem oczarowania nie jest nic innego niźli wielki czynnik magiczny, który pod wpływem żądzy złej, staje się istnym szatanem.
Samo zaś rzucenie czaru t. j. procedura, oddziaływa na czyniącego czary jedynie i ma za cel skondensowanie i wzmocnienie jego chęci, sformułowanie jej tak, by skutek niezawodnym się stał.
Rzucanie czarów, to świadoma czy nie świadoma umiejętność posługiwania się magnetyzmem wszechświata. Nim przystąpię do bliższego wytłomaczenia, przytoczę słynną historję wypadków jakie miały miejsce w 1850 r., w Normandji, w wiosce Cideville, wypadków, jak zostały one przedstawione w aktach Sądu Pokoju miasta Iverville.


∗             ∗

W pierwszych dniach marca 1849 r. ks. Tinel proboszcz z Cideville, napotkał u jednego ze swych chorych parafian niejakiego G***, który w całej okolicy miał ustaloną reputację znachora i czarownika. Proboszcz zwrócił się doń w ostrej formie i rozkazał mu wyjść. W dni parę później władze aresztowały G*** i skazano go na rok czy dwa więzienia.
G*** swe aresztowanie również przypisał, słusznie czy niesłusznie proboszczowi i poprzysiągł się zemścić, zaś za narzędzie swej zemsty wybrał swego przyjaciela i ucznia, pastucha Thorel’a.
Przy kościele w Cideville wychowywało się dwóch chłopców: jeden z nich 12 l. zwał się Gustaw Lemonnier, zaś drugi Clemens Bunel liczył 14 l. Wychowywanie tych chłopców było dla duchownego nie tylko aktem miłosierdzia, lecz prawdziwą przyjemnością; to też, według zdania powszechnego świadków, czarownik zemścił się na księdzu uderzając nie bezpośrednio, a pośrednio w jednego z wychowanków. Dnia pewnego, podczas jarmarku, Gustaw zostaje zaczepiony przez owczarza... i w parę godzin później fenomeny rozpoczynają się. Natychmiast po powrocie dziecka do domu, coś jakby w rodzaju trąby powietrznej spada na plebanję; później rozlegają się stuki we wszystkich kątach, tak silne, że zda się, za chwilę, domostwo rozpadnie w gruzy. Stuki te słychać na odległość prawie dwóch kilometrów; na odgłos zbiegają zaniepokojeni mieszkańcy, szukają wszędzie przyczyny — daremnie. Bez przerwy hałasy trwają, wylatują szyby z okien, przedmioty poczynają się poruszać, stoły wywracają kozły, drobne sprzęty jako to szczotki, noże, brewiarze wyfruwają przez jedno okno, by powrócić drugiem. Jeden ze świadków idzie do pokoju chłopców i tam w myśl spirytystycznych teorji proponuje głośno, by odpowiadano mu na jego pytania, według zasad stukanego alfabetu i otrzymuje natychmiast wystukaną logiczną odpowiedź, prócz odpowiedzi jaką jest przyczyna fenomenów.
Stan ten rzeczy trwa. Zachowanie chłopca podczas tego „oczarowania“ przedstawia znamienne symptomy. Jest to jakby opętanie całego systemu nerwowego, skarży się, że nieznośny ciężar gniecie mu barki i piersi. Pozatem ciągle widzi za sobą cień człowieka, którego nie może poznać, lecz gdy razu przypadkiem spotyka Thorela, krzyczy: Oto on!“
Nieco później dzieciak ma dziwną halucynację. Woła, iż ujrzał wielką czarną dłoń, wychylającą się z komina. Woła, że dłoń ta wymierza mu policzek i istotnie twarz poczyna czerwienieć, puchnie. Przerażony ucieka z pokoju.
Pewnego wieczoru, siedział proboszcz z Cideville zgnębiony i wraz z paru duchownemi omawiał fenomeny tajemniczego prześladowania. Jeden z kapłanów wspomina, iż czytał w starej księdze fakt dziwnej bojaźni duchów przed bronią sieczną i żelaznemi ostrzami. Nie obawiając się śmieszności, obecni, uzbrajają się kto w co może i poczynają stalowemi sprzętami wymachiwać w kierunku, w którym słychać hałasy. Po upływie pewnego czasu z buta, unoszącego się w powietrzu, tryska płomień i dym tak gęsty, że co prędzej trzeba otwierać okna. Temniemniej obecni walczą dalej; rozlega się jęk, po chwili wyraźnie słychać głos „przebaczcie!“.
„Przebaczcie?“ wołają duchowni — „ależ chętnie ci przebaczymy i Boga prosić będziemy, by ci darował, lecz pod warunkiem byś ty przeprosił to niewinne dziecko, które tak krzywdzisz!“
— Czy nam wszystkim przebaczacie?
— Więc jest was więcej?
— Jest nas pięciu wraz z owczarzem.
— Wszystkim przebaczamy.
Cisza zapadła całkowita w probostwie. Nazajutrz, po południu, ktoś stuka. Otwierają się drzwi, wchodzi Thorel, postawa jego pokorna, coś bełkoce; stara się twarz, która nosi ślady licznych zadraśnięć i siniaków, zasłonić kapeluszem. Chłopiec, gdy go widzi woła: „oto człowiek który prześladuje mnie od dwóch tygodni!“
— Czego chcecie Thorelu? — zapytuje proboszcz.
— Przychodzę.. przychodzę... w imieniu mego gospodarza... prosić... o organki...
— Kłamstwo, kłamstwo Thorelu! Nie poto przychodzisz! Inny rozkaz otrzymałeś. Lecz przódy może powiesz, skąd te rany na twojej twarzy?
— Co to księdza proboszcza obchodzi! Nie mogę powiedzieć.
— Bądź szczery. Powiedz, że przyszedłeś przeprosić dziecko. Uklęknij.
— Więc niechaj będzie. Przebaczcie! — tu Thorel pada na kolana i czołgając się stara chłopca pochwycić za ubranko.
Udaje mu się to. A świadkowie zeznają, że od pory tej cierpienia dzieciaka i hałasy w probostwie rozpoczęły z nową siłą. Proboszcz wzywa owczarza do zakrysji. Tam, ten nieprzymuszony, znów pada na kolana i woła „darujcie“. Co mam ci darować — pyta proboszcz. Pytanie to zostaje bez odpowiedzi, a czarownik skradając się chce za połę uchwycić kapłana, jak to uczynił z chłopcem.
— Nie zbliżaj się — woła proboszcz — nie dotykaj, bo cię uderzę!
Daremne ostrzeżenie. Owczarz podsuwa się coraz bliżej, aż duchowny, zapędzony do kąta, nie mając wyboru, w obronie własnej, wymierza mu trzy porządne uderzenia laską w rękę.
Te to trzy uderzenia laską, stały się przyczyną sprawy, która toczyła w sądzie pokoju Cideville i podczas której wszystkie fakty, jakie ogólnikowo wspomniałem, zostały przez licznych świadków, co do najdrobniejszych szczegółów, ustalone. Zapadł wyrok dn. 5 lutego 1851 r. całkowicie uniewinniający proboszcza z Cideville, zaś skazujący Thorela na zapłacenie wszystkich kosztów.
Tyle o stronie formalnej sprawy, lecz cóż się stało dalej?
Mimo rozgłosu jaki nabrała sprawa, niepokoje w plebanji trwały nadal. Skończyły się one dopiero, gdy na skutek rozkazu arcybiskupa chłopcy zostali z Cideville zabrani i oddani na wychowanie jednemu z duchownych miasta Rouen...
Zwróćmy się do historycznych przykładów.
Boethius w swej „Historji Szkocji“ opowiada o królu Duff’ie, który zapadł na ciężką a nieznaną lekarzom chorobę. Dręczyła go bezsenność, silna gorączka. Wciąż uderzały nań poty, nikł w oczach. Stosowano wszelakie środki ratunku — daremnie. Utracono nadzieję w powrót do zdrowia króla; poczęto przebąkiwać o przestępstwie.

Mieszkańcy prowincji Murrach, zdawna nieprzychylni monarsze, podnieśli jawny bunt. Wówczas to przypadkowo wyśledzono, iż trzy czarownice, zamieszkałe w Forres, na południu Szkocji, czynią czary. Wysłano oddział wojska i pochwycono je niespodzianie — podczas gdy jedna z nich trzymała nad ogniem woskową figurkę, przedstawiającą króla Duff’a. Czyniła to ona według czarodziejskiej formuły: gdy figurka rozpływa się nad ogniem — król traci siły; gdy roztopi się całkowicie — król umrze.
Czarownice podczas procesu zeznały, że namówili je na to obywatele Murrach, żądni buntu, skoro władca skona.
Wiedźmy zostały spalone. W dni parę później Duff poczuł się lepiej, w czas zaś jakiś całkowicie wyzdrowiał.
Dalej w starych kronikach czytamy. Papież Jan XXII w liście pasterskim z 1317 r. skarży się, że bezbożnicy razy parę usiłowali podobnemi środkami skrócić jego życie — i twierdzi, że jedynie łaska Boska uchroniła go od tych zakusów. „My — pisze on — zawiadamiamy, iż przeciw Nam a równie niektórym braciom naszym kardynałom czynione są zbrodnicze knowania i przygotowywane woskowe figury, celem Naszej śmierci, lecz Wszechmocny czuwa nad nami“.
Przykładów podobnych można cytować szeregi. Toż samo znajdujemy w procesie Enguerard’a de Marigny, obwinionego o czary przeciw królowi Ludwikowi francuskiemu, toż samo w procesie hrabiego Rugieri z Florencji, wielkiego magika, co zamykał się w ukrytej komnacie, by bez przeszkód długiemi szpilkami nakłuwać woskowe postacie swych wrogów.
Lecz jeśli by mi kto odrzekł, że wierzenia te odnoszą się tylko do zamierzchłych lub średniowiecznych czasów — odpowiem mu, że się myli.
W połowie XVIII w. słynny awanturnik Giacomo Casanova, najgienialniejszy uwodziciel kobiet, ma chwilę śmiertelnego przerażenia. Dowiaduje się, że niejaka hrabina Rinaldi przez zemstę za jego niewierność, obstalowała u znanej w Rzymie wiedźmy jego figurę i że nad tą figurą mają się rozpocząć operacje. Pędzi do czarownicy, za drogie pieniądze wykupuje swój duplikat, poczem, jak pisze w pamiętnikach „uciekałem, jak nikt jeszcze nigdy nie uciekał“. A dodać muszę, że był Casanova istotnym dziecięciem XVIII w., nie wierzył ani w Boga ani w djabła, za szczyt mądrości poczytywał racjonalistyczną filozofję... snać jednak wierzył w możność podobnego oczarowania.
Nie tylko Casanova, gdyż cytowanemi faktami jęli się interesować uczeni. W 1891 r. pułkownik M. A. de Rochas, dyrektor szkoły politechnicznej w Paryżu, poczyna robić podobne doświadczenia. Rezultat tych doświadczeń odnaleźć możemy w jego książce „L’Extériorisation de la Sensibilité“ („Eksterjoryzacja wrażliwości“).
Doświadczenia te polegają na następującem. Konstruuje de Rochas woskowe figurki, poczem w stanie głębokiego transu przenosi na nie wrażliwość zahypnotyzowanego osobnika. Skoro nakłuwać taką figurkę — medjum odczuwa ból w korespondującem miejscu. Czasem więcej jeszcze. Razu pewnego seans już został skończony; medjum znajdowało się na schodach. Jeden z obecnych, niechcący potrąca figurkę i lekko uszkadza jej nogę. W tej że samej chwili rozlega się przeraźliwy krzyk medjum; trze nogę, skarży się na tajemnicze uderzenie. Istotnie po sprawdzeniu, noga jest zaczerwieniona, nieco opuchnięta.
Też same doświadczenia robił de Rochas z fotograficznemi kliszami.
Przenosił wrażliwość na kliszę, przed zdjęciem, a gdy następnie zdjęcie następowało, fotografja była obdarzona niezwykłemi właściwościami. Skoro tylko dotykano się do niej, sfotografowany odczuwał natychmiast, a gdy zlekka zadrapano ją w miejscu, przedstawiającem rękę — osobnik zemdlał; po ocuceniu najwyraźniej skonstantowano dwa czerwone znaki na dłoni, jaknajściślej odpowiadające, poczynionym na obrazku uszkodzeniom.
Czyż jest to całkowite wytłomaczenie średniowiecznych oczarowań? Częściowo tak i częściowo nie, gdyż przy eksperymentach de Rochas’a, osobnik „enwoltowany“ musi być bezwzględnie pogrążony w głęboki trans — lecz w każdym razie jest to świetne potwierdzenie, wysuniętej na początku niniejszego rozdziału teorji. Teorja zaś ta brzmi.
Oczarowanie nie jest zabobonem, oczarowanie jest rzeczą możliwą. Zależy tylko jak je pojmować. Nie dzieje się ono przy pomocy śmiesznych i bezsensownych ceremonji. Ceremonje te mają tylko dodatkowe znaczenie. Oczarowanie ma miejsce, o ile adept, przeważnie czarny adept, owładnie świadomie, lub nieświadomie straszliwą potęgę wielkiego czynnika magicznego, owładnie najtajniejszemi arkanami magnetyzmu. Powiadam: świadomie lub nie — gdyż dzięki zbiegowi okoliczności, mag zły, czarownik raczej, przypadkowo pochwycić może potężne sekrety fal astralu. Wówczas rzecz całą widzieć będzie w stronie zewnętrznej jedynie, przyjmując akcesorja za skutek. Kierować niemi będzie przypadkowo, dopóki, jak każdy niewykształcony zuchwalec, sam padnie ofiarą własnej niewiedzy. Był bowiem nie panem, lecz sługą potęg, których znaczenia ani znać ani pojąć nie mógł.
Sądzę, że to co powiedziałem do zrozumienia wystarcza.
Tak! każdy prawdziwy mag „enwoltować“ może! Zbędne mu są przy tem wszelkie przyrządy, nie potrzebuje ani obrzędów ani inwokacji. Najwyżej wstrzymywać się będzie od spożywania ze skazanym, przy jednym stole: gdyby zaś do tego zmuszonym był, nie przyjmie z jego rąk soli. Dla czego? Dla tego, że gdyby nie uczynił przerwałby prądy gniewu, rzucając na ich miejsce prądy sympatji.
Mag zły postępuje inaczej: świadomie używa jaknajwięcej akcesorji; za ich pomocą zatruwa on fale astralu, przemieniając je, gdyby w jadowite błyskawice. Wymienimy parę z tych zbrodniczych machinacji.
I. Biorą oni włosy, lub ubranie osoby, którą chcą przekląć, następnie wyszukują zwierzę, w ich oczach ją symbolizujące. Za pomocą włosów czy części ubrania stawiają pomienione zwierzę w stosunek magnetyczny ze swym wrogiem, następnie zwierzę zabijają i wyrywają mu serce.
Drżące to serce owijają w przedmioty namagnetyzowane i w ciągu trzech dni nakłuwają szpilkami lub gwoździami, wymawiając najstraszliwsze przekleństwa. Wierzą i niestety częstokroć słusznie, że ofiara niecnych manipulacji — odczuje te wszystkie tortury, by zamrzeć powoli.
II. Inna podła praktyka, nader modna śród satanistów. Bierze się ropuchę, którą się chrzci imieniem osoby, podlegającej „enwoltowaniu“. Następnie karmi się ją hostją poświęcaną[1], owija w namagnetyzowane przedmioty i grzebie u progu komnaty, zamieszkałej przez ofiarę. Elemental ropuchy będzie odgrywał rolę wampira i koszmaru.
III. Trzeci sposób: oczarowanie za pomocą woskowej figury, o czem już niejednokrotnie wspomniałem. Figura taka może służyć nie tylko do celów nienawiści, lecz i innych, np. miłości. Wtedy należy ją tulić, pieścić, wymawiając imię ukochanej osoby. By figura podobna miała moc magnetyczną, musi zawierać części ciała lub ubrania „oczarowywanego“.
IV. Nakoniec urzeczenie za pomocą „złego wzroku“ „jettatury“, jak to nazywają we Włoszech. Czar zostaje rzucony przez spojrzenie na wroga. Sposób ten, bezwzględnie, zdaniem mojem będzie najefektywniejszy, gdyż ustala się tu nie tylko kontakt bezpośredni, a hypnoza, na odległość?
Co czynić, by bronić się od tych maleficji?
Mag prawdziwy wie doskonale, co czynić. Kieruje on prądy astralne, wymierzone przeciw niemu, w próżnię. Wówczas w myśl praw rządzących, cofają się one i następuje t. zw. „uderzenie zwrotne“. Uderzenie zaś to trafia tego, który je wysłał, trafia czarownika, jest dla niego zabójcze, w większości wypadków kończy się jego śmiercią.
Lecz jeśli ofiarą „enwoltowania“ nie był mag, lecz biedny profan — co czynić?
Wtedy postępują bardzo różnie. Wysocy adepci odprawiają t. zw. Ceremonję glorji Melchizedecha“, polegającą na przyciągnięciu fal sympatji, a zneutralizowaniu jadowitych. „Ceremonja glorji Melchizedecha“ jest aktem nader uroczystym i celebrujący występuje w białych pontyfikalnych szatach. Uchodzi za niezawodną w wypadkach, gdy ani sposób, ani środek oczarowania nie jest znany. Bliższych szczegółów na tym miejscu, niestety, z różnych względów podać mi nie wolno.
Można działać inaczej. Przedewszystkiem należy ustalić sposób magicznej wolty. Wtajemniczeni wprowadzają zwykle medjum w stan jasnowidzenia i wtedy każą mu określać, w jaki sposób działał czarownik. Po ustaleniu faktu — usuwa się sam przedmiot „maleficium“: więc niszczy corychlej figurkę, lub też, zamienione w jadowity tok magnetyczny, zwierzę.
Poza tem zaś rada jedna.
Nigdy nikomu nie dawać swej bielizny, ani ubrania, o ile starannie wypranem i oczyszczonem nie zostało, jak również nigdy nie nosić cudzego ubrania, o ile puryfikacja nie nastąpiła.
Dla czego? Parę przykładów w historji przypomnę, czytelniku!
Więc cytują fakt o królu francuskiem Henryku II, który podczas tańców wyszedł do drugiego pokoju i tam, przez pomyłkę, zamiast ręcznikiem, wytarł sobie twarz przypadkowo leżącą koszulą jednej z dam dworu Marji de Cleve — do której potem poczuł nieprzepartą miłość.
Również w ten sam sposób, powstać miała wielka miłość króla Henryka IV, do pięknej Gabryjeli d’Estrées — mianowicie, król otarł pot chustką pomienionej damy.
Tyle historja! A jeżeli powstać mogą prądy sympatji i miłości... to równie łatwo i prądy antypatji, nienawiści i zła...
Nieco dziwne rewelacje? Prawda, czytelniku?
Spoglądasz na mnie ze zdziwieniem, może z uśmiechem ironji — czy wszystko to piszę serjo?
Najzupełniej serjo! Nie wierzysz, lub cię oburza — zamknij tą książkę!
Zresztą, jeszcze, radzę nie zamykaj, bo mój autorytet wesprze ktoś inny...


Historja oczarowania młodej księżny Mildred T.

W dotychczas niepublikowanych wspomnieniach z pobytu w Anglji, Eliphas’a Levi, możemy odnaleźć, co następuje:
Podczas pobytu w Londynie, bywał Eliphas Levi wielokrotnie u księcia T., którego cenił wysoce. Książe posiadał czarującą małżonkę, zagorzałą katoliczkę, był się z nią ożenił wbrew woli swej protestanckiej rodziny. Jak głosiła plotka z jej powodu zerwał ze wszystkiemi krewnemi, a również porzucił piękną młodą włoszkę, z którą go łączył długotrwały stosunek przed ślubem.
Pewnego dnia księżna zachorowała. Zawezwani lekarze stawiali najprzeróżniejsze djagnozy, stosowano różne medykamenty — bezskutecznie. Stan młodej kobiety pogarszał się z dnia na dzień — zaś najfatalniejszem było, że nie dawało się ustalić, co jej dolega.
Dom księcia często odwiedzał stary abbé, nader do księżnej przywiązany. Wiódł on z Eliphasem Levi długie rozmowy przeważnie na zagrobowe tematy. Razu pewnego pozostali sami w salonie; książe wyszedł na chwilę do pokoju małżonki. Nastrój był przygnębiający, wyczuwało się, jakby śmierć, krążącą dokoła domu. Nawet lampy płonęły ponuro; na ulicy ciążyła nieprzenikniona londyńska mgła. Nagle abbé przerwał milczenie. — Powiedziałbym panu coś — zwrócił się do Eliphasa Levi — lecz, gdybym był pewien dyskrecji...
A gdy mistrz potakująco skinął głową, ciągnął dalej:
— Co sądzi pan o chorobie księżnej?
Eliphas wzruszył ramionami, ten zaś mówił:
— Przekonany jestem, że nie chodzi o zwykłą chorobę. Znam Mildred od dziecka: nigdy nie było zdrowszej i silniejszej dziewczyny. Tu... tu... jest coś innego... Ta gorączka... ten dziwny puls. Zdawałoby się, że jakieś potęgi sprzysięgły przeciw niej. Czy zechce mi pan dopomódz, zły czar odrzucić?
— Ależ najchętniej!
— Dobrze. Będę pana oczekiwał dziś jeszcze. Spróbujemy zapytać się sił nieziemskich. Może otrzymamy odpowiedź!
O godzinie wpół do dwunastej dzwonił Eliphas do mieszkania abbé’go. Przedtem musiał udać do domu, by umyć, ogolić i przebrać, gdyż duchy średniej sfery, które abbé wywołać zamierzał, wymagają specjalnej staranności w ubiorze od tych, którzy z niemi komunikować się pragną. Nie znoszą nic, coby pochodziło ze zwierzęcia, dla tego zarówno wełniane ubranie, jako też skórzane obówie podczas ceremonji są niedopuszczalne.
Dom duchownego znajdował się w Hampstead Heath na północno-wschodzie miasta, Eliphas zaś wówczas mieszkał u jednego z przyjaciół na Russel Square. Kto zna Londyn, wie dobrze, jak znaczna odległość dzieli oba te miejsca. Musiał spieszyć się Eliphas ze swą tualetą, o ile chciał przybyć o naznaczonej godzinie.
Też nieco zadyszany przybiegł na spotkanie i zastukał metalowem kołkiem o drzwi. Otworzył mu sam abbé, ubrany całkowicie biało i przez wysoką sień powiódł szerokiemi schodami do głębokiej komnaty, na pierwszem piętrze. Małe chwiejne ogniki połyskały w płaskich filiżankach, szerząc zapach aromatycznej woni; były jedynem oświetleniem. Eliphas zauważył, że wielki okrągły stół znajdował się pośrodku pokoju, na nim ustawiony odwrócony krucyfiks, ze znakiem lingamu. Obok stołu stała niepokaźna postać.
— Mój służący — szepnął abbé. Wszak liczba trzy przy zaklęciach jest konieczną. Może pan zechce rozpocząć inwokacje.
Była to wielka uprzejmość przekazywać gościowi prowadzenie obrzędu. Abbé, jakby tem dawał do zrozumienia, że uważa gościa za maga pierwszorzędnego stopnia; ryzykował głową, gdyż istności średniej sfery za zakłócenie swego spokoju, zemściłyby się bezlitośnie, jako na panu domu, gdyby ich ewokację powierzył niewtajemniczonemu. Pewną ręką pochwycił Levi znak lingamu i począł wymawiać zaklęcia. Następnie instynktownie sięgnął na lewo: winno się tam znajdować naczynie z poświęconą wodą, zaczerpniętą w księżycową noc z cysterny, z wodą, nad którą przez dwadzieścia i jeden nocy czuwano z modlitwą na ustach. Pokropił nią po wszystkich kątach pokoju. Abbé ministrował i powiewał kadzielnicą. Powietrze w komnacie zgęszczało się, obecni z trudem chwytali dech, wyczuwali ciężar na piersiach, duszenie za gardło.
Wtem przecięły błyskawice mrok pokoju. Zakryli oczy; wywołanego ducha niewolno nieskromnym spojrzeniem zrazić. Powoli i dobitnie zapytał Levi o przyczynę choroby księżnej Mildred. Pauza. Dym gęstniał jeszcze, oddychać było niesposób. Eliphas skoczył do okna, by je otworzyć — lecz w tejże chwili zabrzmiała odpowiedź straszliwa: wyczuł ją raczej nerwami, niźli słuchem. Zatoczył o ścianę; koło niego przesunął się abbé, jego drżące dłonie daremnie usiłowały otworzyć okno. Sługa, biedny statysta, który przy ewokacji był obecny, leżał omdlały na podłodze. Duszność była zabójcza. Ocknął się Levi ze swego oszołomienia, pochwycił krzyż, silnem uderzeniem, rozbił szybę. Chłodne, wilgotne powietrze wtargnęło przez otwór. Na zewnątrz słała się gęsta mgła i mżył drobny deszcz. Wychylił się Eliphas głęboko z okna, chciwie wchłaniając chłodną kąpiel dżdżu i mgły; pozostał tak długo. Groźna odpowiedź, która wibrowała we wszystkich fibrach nerwów brzmiała wciąż, ciskając straszliwe oskarżenie. Gdy nakoniec wrócił od okna, drżący, lecz z trzeźwemi zmysłami — komnata przedstawiała zgoła inny widok, a światło lamp rozproszyło mroki. Zbliżył się do duchownego:
— Rozgniewaliśmy duchy średniej sfery — ale czem? Czy wszyscy słyszeli odpowiedź?
Przerażone oczy gospodarza zamigały tylko.
— Przysięgam — zawołał Eliphas — że oskarżenie jest niesłuszne. Nigdy nie byłem mordercą. Zrozumieć nie mogę, jak śmiał on mię nazwać splamionym krwią!
Wtedy zauważył, że oczy abbé’go poczęły błądzić po jego postaci. Zatrzymywały się to na podbródku, to na koszuli. Levi dostrzegł lustro; pochwycił lampę, stanął przed nim. Naprzeciw spoglądała mu niemal obca, wybladła twarz, bez zarostu. Badał uważniej. Nagle zauważa plamę na brodzie z paru kropelkami zakrzepłej krwi, skutek pospiesznego golenia; parę innych kropel plamiło biały gors koszuli. Zagadka była rozwiązaną; takie było znaczenie odpowiedzi ducha: „ze splamionemi krwią — nie rozmawiam!“
Eliphas poczuł się uspokojonym. Lecz nie gospodarz. Gdy się odwrócił — ujrzał starego, który skulony siedział w rogu kanapy. Levi postawił lampę na stole i zbliżył. Ten trzymał głowę ukrytą w dłoniach, a z poruszeń ramion znać było, że płacze. Na słowa pociechy, uniósł twarz zalaną łzami:
— Nie mów pan o pocieszaniu — rzekł — sam wiem, że nieszczęście nie byłoby wielkie, bo duch łatwo da się przebłagać i gdybyśmy przeczekali trzy razy po dwadzieścia jeden dni, to przy pomocy odpowiednich ofiar i modlitw, powtórna ewokacja byłaby możliwą — lecz czyż pan nie rozumie? — przez ten ten czas umrze Mildred. Muszę mieć odpowiedź, szybką odpowiedź! W jaki sposób?
Levi czuł, że abbé ma rację. W stanie, w jakim znajdowała się księżna, nawet tygodniowa zwłoka była więcej, niż groźną. Że jednak rada nie przychodziła na myśl, milczał.
Stary człowiek zerwał się ze swego miejsca i jął nerwowo przebiegać komnatę.
— Muszę mieć odpowiedź — zawołał, zatrzymując się przed Eliphasem, a nieugięte postanowienie biło z oblicza — i potrafię ją zdobyć. Pan jednak, przyjacielu, przyrzeknij, że mnie nie opuścisz.
— Wszak już to obiecałem!
— Więc pozostań u mnie. Za dwanaście godzin przystąpimy do nowej próby. Wywołam duchy niższej sfery.
Eliphas cofnął się z gestem odrazy.
— Pan? Duchowny? — To byłoby wyzwaniem Stwórcy! Nawet księżna byłaby temu przeciwna... nie, to stać się nie powinno.
— Wszelkie grzechy bywają odpuszczone — na to abbé — a kto z miłości grzeszy — potępiony nie będzie... nie mogę się zgodzić, by biedne dziecko umarło. Pójdźmy, trzeba poczynić ablucje.
Niechętnie ruszył ramionami Levi. Lecz taka stanowczość biła ze słów gospodarza, że opór wydawał się daremnym. Abbé wszczął gorączkowe przygotowania. Wyjmował trawy z szuflad; ile Eliphas w pośpiechu mógł dojrzeć, były to liście aloesu, suszona belladona, oraz zielsko, zwane djabelskim. Wysłał służącego po ścierki i szczotki, by poddać gruntownemu porządkowaniu komnatę.
W tym czasie gospodarz zrzucił swe białe szaty wprost na podłogę, pod spodem miał takież żółte. Chwycił Eliphasa za rękę i wywiódł z pokoju. Po ciemku dotarli do wyżej położonych ubikacji. Stary otworzył drzwi, zaświecił lampę. Znaleźli się w pokoju tualetowym: rozpoczęli długi i mozolny obrzęd omywań i oczyszczań, które według odnośnego rytuału i modlitw odbyć się musiały. Levi jeszcze się nie decydował. Chciał być jedynie przy ceremonji obecny, nie przyjmując aktywnego udziału. Skoro omywania zostały ukończone, podszedł gospodarz do szafy i wyjął szereg ubrań i rekwizytów, przeznaczonych do szatańskiej służby. Gdyż na płomienno czerwoną szatę dolną musiała być nałożoną czarno-pomarańczowa tkanina. Dalej ołowiana tjara, wysadzana kamieniami lapis lazuli; na jej froncie widniał napis: Almalek, Aphiel i Zarahiel. Ubiór zakańczał krótki miecz i sztylet, miast laseczki magicznej.
Po zakończeniu ubioru gospodarz przeszedł z Levim do sąsiedniej sypialni i zaproponował, by ten spoczął; sam zaś chciał czas przed ewokacją ciemnych potęg spędzić na modlitwie... Eliphas czuł skutki poprzedniego wywoływania we wszystkich członkach, obrzędy te męczą niezwykle i wywołują chęć snu. Też zaledwie siadł na sofę, zapadł w kamienny sen.
Gdy zbudził się, abbé stał przed nim. Sen trwać musiał parę godzin; potoki światła zalewały pokój, Eliphas wypoczęty i wzmocniony czuł głód porządny.
Przeraziło go blade oblicze gospodarza i jego błędny wzrok. Ten rzekł „Drogi przyjacielu, prawdziwie mi przykro, lecz, jako wtajemniczony, zrozumiesz, że teraz nie mam prawa ofiarować ci posiłku. Dlatego pragnąłem byś nabrał sił, śpiąc jaknajdłużej. Teraz południe, godzina zaklęć się zbliża. Muszę cię prosić, byś się przebrał, co rychlej“.
Niechętnie wstał Eliphas i równie niechętnie oblekł w ornat djabelski. Potem udał się za starym do sali, która za miejsce wczorajszej nieudanej ewokacji służyła. Była zmienioną całkowicie. Okna i lustro zostały zawieszone czarnemi chustami; na ukos przebiegał czerwony chodnik. Meble usunięto, stół wyniesiono. Abbé kolejno zapalał pochodnie: potem rzucał liście do odnośnych kadzielnic. Gdy to ukończył, padł na kolana, dotknął czołem posadzki i rozpoczął zaklęcia w imię Chavajoth, Belialsa i Sachabiela, Potem zwrócił się na cztery strony i wymienił straszliwe nazwy: Lilith, Molocha i Nahemala. A później jął powtarzać długą formułę ewokacji. Mocny, gryzący odór siarki napełnił komnatę. Niebieski płomyk zatańczył z południa na północ, skacząc po mrocznych zakamarkach, a w miejscu, gdzie znikł, wyskoczył ognisty potwór ze ściany i nieruchomo stanął przed abbé. Drżącym głosem zapytał ten o przyczynę choroby księżniczki Mildred.
— Batrachos! — wyskrzeczał potwór dziecinnym głosem i znikł.
Abbé pozostał nieruchomo z czołem opartem o posadzkę. Zapach siarki ginął powoli. Eliphas nie mógł określić, jak długo pozostali w zadumie. W końcu podszedł do starca i uniósł do góry. Biedak znajdował się w stanie ciężkiego omdlenia. Levi chwycił go w ramiona, wyniósł do sypialni. Tam rozebrał i bez postronnej pomocy ułożył do łóżka. Wtedy dopiero zawiadomił sługę i polecił przynieść wzmacniające środki. Gdy powrócił do sypialni, abbé był przytomny; leżał sztywno z wzrokiem utkwionym w sufit, milczał. Levi siadł obok niego. Stary człowiek jął mówić znękanym głosem: „I to napróżno! Biedną mą duszę — poświęciłem napróżno! Bo cóż znaczy „batrachos“? Co ma znaczyć to greckie słowo, oznaczające żabę?“ I znów zapadł w długotrwałe milczenie.
Gdy wszedł sługa z winem i posiłkiem — wzbraniał się on przed wszelkim jadłem. Natomiast Eliphas, który odczuwał głód, zjadł i pozostał parę godzin przy nim, w wielkim niepokoju, gdyż abbé nie reagował na zapytania, pozostając w odrętwieniu. Dopiero z nastaniem mroku powrócił Levi, przygnębiony, do domu. Przez dni następne dowiadywał się systematycznie zarówno o księżnę, jak i o swego przyjaciela. Wieści były jaknajgorsze. Księżna czuła się coraz słabiej, koniec zdawał się nieunikniony. Abbé pozostawał w swej prostracji, odmawiał pożywienia, pragnął, jakgdyby w ten sposób przyspieszyć śmierć.
Zrozpaczony, zamknął się Eliphas u siebie w domu. Tragiczne skutki grzesznej ewokacji, której nie mógł przeszkodzić, ciężyły mu zbytnio. Podczas długich samotnych wieczorów zagłębiał się w księgi, jedyną pociechę.
Pewnego dnia studjował „Enchiridjon“ przypisywany papieżowi Leonowi II, starając się kabalistyczne miejsca odcyfrować przy pomocy klucza Trithemiusa. Czytał: „Jednym z ulubionych środków oczarowania, jest urok, rzucany za pomocą żaby. Bierze się specjalnie tłustą żabę, lub kreta: zwierzę zostaje poświęcone imieniem osoby, którą się przeklnąć chce; każe się bestji połknąć kawałek hostji, poczem zawija w szaty uroczonego. Następnie zakopuje w miejscu, w którem najczęściej tamten przebywa. Ciało astralne żaby stanie się wampirem i nocą będzie ssało krew. Aby ubiedz czar należy zwłoki gada odnaleźć i spalić nad płomieniem z siarki i smoły. Wtedy przekleństwo spadnie na sprawcę, on i jego wspólnicy w ciągu doby zemrą“.
Księga wypadła z rąk Eliphasa.
Zerwał się i popędził, jak oszalały przez ciemne już ulice Londynu do domu księcia T. Gdy przybył — ujrzał zapłakane twarze.
„Czy koniec?“ zapytał starego sługę. „Prawie tak, panie — brzmiała odpowiedź — księżna przyjęła ostatnie sakramenta. Lekarze nie mają złudzeń. Agonja!“
— Za wszelką cenę muszę do niej — może ratunek możliwy! — i z temi słowy rzucił się Eliphas, mimo zdumionego sługi do drzwi sypialni księżnej. W drzwiach wpadł na księcia.
— Zostaw mnie, — zawołał do niego — jeśli masz do mnie zaufanie, pozostaw mnie samego i nie pytaj o nic. Dopóki Mildred żyje, nic jeszcze nie stracone! Zmieszany książe cofnął się nieco; skinieniem głowy wyraził, że przychyla się do dziwnej prośby.
Wtedy Eliphas wszedł do sypialni. Starannie zamknął za sobą drzwi. Mildred leżała bez przytomności; oczy były wprawdzie otwarte, lecz tak zapadłe, iż same widniały białka; z piersi oddech dobywał chrapliwy. Mag rzucił na chorą przelotne spojrzenie. Ukląkł i począł gorączkowo odrywać podłogę. Wyjął scyzoryk na pomoc, lecz po chwili ostrze pękło. Paznokciami, z siłą rozpaczy, krwawiąc ręce, uchylał deski. Niestety — nic tam nie znalazł. Odrzucił dywan, zaścielający sypialnię — daremnie. A jednak czuł, że to — musi być. Więc była jedyna możliwość: samo posłanie! Zbliżył się do łoża i uniósł umierającą. Zaledwie czuł ciężar wynędzniałego ciała, gdy przenosił na sofę. A potem z minuty na minutę wzrastającym podnieceniem, przewracał i grzebał w kołdrach, pościeli. Wszystko napróżno. W końcu szarpnął materac, rozdarł i we włosie zagłębił dłonie. Poczuł jakiś gąbkowaty przedmiot; wyrwał go szybko, a jeden rzut oka wystarczył, by upewnić, że był to objekt szukany.
Wypadł z komnaty, rzucił księciu dwa słowa i pędził do siebie równie gorączkowo, jak przybył. W domu uczynił, jak w „Enchiridionie“ przepisanem stało: spalił bestję szatańską nad płomieniem ze smoły i siarki. Dopiero, gdy rozwarł okno, a smrodliwy dym wypełzł na ulicę — owładnęło nim znużenie. W ubraniu rzucił się na łóżko i zapadł w długi, kamienny sen.
Nazajutrz, w pałacu księcia T., którego wdzięczność nie miała granic, dowiedział się Eliphas Levi, że kryzys minął, że księżna Mildred czuje się lepiej i jest na drodze całkowitego wyzdrowienia.
W dobę później Eliphas Levi otrzymał równie ciekawą wiadomość.
Cały Londyn był zelektryzowany nagłym, a niewytłomaczonym zgonem divy baletowej, pięknej włoszki Marji Bertin, byłej przyjaciółki księcia.
W tym samym czasie i o tej samej godzinie zmarła w niemniej zagadkowych okolicznościach, stara panna M., blizka kuzynka księżnej Mildred.
Tyle wyczytałem w ciekawych pamiętnikach maga...







  1. Porównaj „La Bas“ Huysmans’a.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.