Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Magja i czary.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wiązaną; takie było znaczenie odpowiedzi ducha: „ze splamionemi krwią — nie rozmawiam!“
Eliphas poczuł się uspokojonym. Lecz nie gospodarz. Gdy się odwrócił — ujrzał starego, który skulony siedział w rogu kanapy. Levi postawił lampę na stole i zbliżył. Ten trzymał głowę ukrytą w dłoniach, a z poruszeń ramion znać było, że płacze. Na słowa pociechy, uniósł twarz zalaną łzami:
Nie mów pan o pocieszaniu — rzekł — sam wiem, że nieszczęście nie byłoby wielkie, bo duch łatwo da się przebłagać i gdybyśmy przeczekali trzy razy po dwadzieścia jeden dni, to przy pomocy odpowiednich ofiar i modlitw, powtórna ewokacja byłaby możliwą — lecz czyż pan nie rozumie? — przez ten ten czas umrze Mildred. Muszę mieć odpowiedź, szybką odpowiedź! W jaki sposób?
Levi czuł, że abbé ma rację. W stanie, w jakim znajdowała się księżna, nawet tygodniowa zwłoka była więcej, niż grożną. Że jednak rada nie przychodziła na myśl, milczał.
Stary człowiek zerwał się ze swego miejsca i jął nerwowo przebiegać komnatę.
— Muszę mieć odpowiedź — zawołał, zatrzymując się przed Eliphasem, a nieugięte postanowienie biło z oblicza — i potrafię ją zdobyć. Pan jednak, przyjacielu, przyrzeknij, że mnie nie opuścisz.
— Wszak już to obiecałem!
— Więc pozostań u mnie. Za dwanaście godzin przystąpimy do nowej próby. Wywołam duchy niższej sfery.
Eliphas cofnął się z gestem odrazy.
— Pan? Duchowny? — To byłoby wyzwaniem Stwórcy! Nawet księżna byłaby temu przeciwna... nie, to stać się nie powinno.