Ludzie elektryczni/Towarzystwo Kolonizacji Sahary

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund Jezierski
Tytuł Ludzie elektryczni
Podtytuł Powieść fantastyczna
Tom I
Wydawca Bibljoteka Książek Błękitnych
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne „Polska Zjednoczona“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
TOWARZYSTWO KOLONIZACJI SAHARY.

Paryż został zelektryzowany.
Paryż, którego chyba nic już w świecie zadziwić nie może, rozentuzjazmowany został artykułem, zamieszczonym na naczelnem miejscu w dzienniku „Matin“, i zwracającym uwagę olbrzymim tytułem:
„Kolonizacja Sahary“.
A potem dopiero szło, co następuje:
„Francji przybywa potężny szmat ziemi. Sahara, ta piaszczysta, bezpłodna Sahara zamienić się ma w krainę zdolną do uprawy, rodzącą zboża, wino, pokrytą zielenią. Wykwitną na niej ludne kolonje, miasta, powstaną fabryki i zakłady przemysłowe, które zajmą się eksploatacją bogactw mineralnych, spoczywających w łonie ziemi, pod piaszczystą powierzchnią.
Miljony ludzi, cierpiących biedę i głód, znajdą zarobek, znajdą chleb, a nawet dostatek. W ten sposób choć w części rozwiązaną zostanie tak paląca w obecnej dobie kwestja socjalna.
A zarazem przyczyni się to do zaokrąglenia politycznej całości władań Francji w Afryce. Po zdobyciu Algeru, po zajęciu Marokka i Tunetanji, Sahara urodzajna, rozkolonizowana Sahara stanowić będzie potężny i najlepszy łącznik Europy z kolonjami naszemi w Kongo i Kamerunie. Bogactwa tamtejsze dzięki temu będą mogły być staranniej i obficiej eksploatowane, przyczem i wpływ nasz rozszerzy się na znacznie większe przestrzenie.
Biała plama na środku mapy Afryki zniknie, nie będzie tam krain, nieznanych podróżnikom, takich, do których nie dotarła noga Europejczyka. Afryka obecnie nie ma już tajemnic…
A sprawcą całego tego przewrotu jest stojący na czele Towarzystwa Akcyjnego Kolonizacji Sahary — inżynier Kazimierz Halicz, znany chlubnie z prac swoich i wynalazków na polu elektryczności, wielokrotny zdobywca nagród na przeróżnych konkursach naukowych, a ostatnio odznaczony wielką nagrodę Nobla za pracę z dziedziny fizyki oraz orderem legji honorowej.
Finansowaniem całej sprawy zajmuje się jeden z miljonerów Maurycy Leblanc.
Sam on zabiera dla siebie połowę akcyj, podczas gdy drugą połowę nabywać można w biurach nowopowstającego Towarzystwa przy ulicy Chassée d‘Antin oraz w pierwszorzędnych bankach. Kapitał zakładowy powstającego towarzystwa wynosić ma miljard franków. Jak się dowiadujemy, akcyj wolnych pozostało niewiele“.
Jednocześnie prawie na wszystkich miejscach widocznych Paryża ukazały się olbrzymie plakaty, obwieszczające o powstaniu nowego Towarzystwa oraz o rozpoczęciu sprzedaży akcyj zarówno w biurach, jak i w Bankach.
Entuzjazm paryżan po przeczytaniu tych obwieszczeń oraz mnogich artykułów na ten sam temat, rozrzuconych po wszystkich prawie pismach Francji, dosięgnął szczytu.
Najlepszym wyrazem tego zainteresowania było oblężenie wszystkich domów bankierskich w Paryżu i na prowincji przez żądnych zapisania się na nowe akcje, mające przynosić olbrzymie zyski.
W przeciągu jednego dnia cała wysokość kapitału zakładowego pokrytą została zapisami, przyczem cena akcji podniosła się prawie w dwójnasób.
Największy jednak ruch panował przy ulicy Chaussée d‘Antin, przy biurach nowo powstającego Towarzystwa.
Tłumy ludzi zebrały się tam tak wielkie, że z trudem pięćdziesięciu policjantów radę sobie z nimi dać mogło.
Każdy pragnął dostać się do biura, każdy chciał sprawdzić wiarogodność krążących wersyj, no i zobaczyć kierownika instytucji, która dla Francji nową miała stworzyć erę, dać jej nowe ziemie i bogactwa.
— Bo skolonizowanie Sahary to nie bagatela, — dowodził w tłumie, żywo gestykulując, jakiś już siwiejący jegomość, — panie, to szmat ziemi… to dużo większe, niż Francja. A przytem droga otwarta… Z Algeru… z Marokka… do naszych posiadłości w Kongo… Oho, — tu jegomość znacząco potrząsnął głową, — stajemy się przez to w Afryce pierwszorzędnem mocarstwem… Ten inżynier Halicz to musi być tęga głowa…
I zrywając z głowy kapelusz, zawołał gromko:
— Vive Monsieur l‘ingénieur Halicz!
A za nim tłum, porwany i rozentuzjazmowany, powtórzył okrzyk…
Jednocześnie prawie ktoś rzucił słówko, że inżynier Halicz jest Polakiem i w tejże chwili rozbrzmiał drugi okrzyk, niemniej głośny, niemniej pełen entuzjazmu i zapału:
— Vive la Pologne!… Vive les Polonais!…
A tymczasem w biurach Towarzystwa wrzała gorączkowa praca. Gromada urzędników, pochylonych nad biurkami, wpisywała coś do olbrzymich ksiąg, obliczała, załatwiała korespondencję.
W innym znów pokoju, pochyleni nad rajzbretami rysownicy wykończali plany jakieś, konstrukcje dziwnych maszyn i przyrządów, o tajemniczem jakiemś przeznaczeniu.
W ostatnim wreszcie pokoju, zastawionym modelami przeróżnych maszyn, z stojącym pod ścianą stołem, zarzuconym rysunkami i planami, przy biurku również obficie zasłanym papierami, siedział mężczyzna lat średnich, o ściągłej twarzy i rozumnych oczach, zatopiony w odczytywaniu leżącej przed nim korespondencji.
A tak był pochłonięty tem, że nawet nie spostrzegł, jak drzwi od przyległego pokoju otworzyły się, i stanął w nich mężczyzna młody jeszcze, o twarzy zupełnie ogolonej, ubrany wytwornie, według ostatniej mody.
— No, monsieur Halicz, — zawołał przybyły, rzucając kapelusz i laskę na stół i wyciągając na przywitanie rękę do inżyniera, — dokonałeś pan przewrotu w Paryżu… Takie sceny, jakie się dzieją obecnie, widzieć można chyba tylko w dzień święta Republiki lub też w dniu obioru prezydenta.
— Bardzo mnie to cieszy, panie Leblanc, — odrzekł inżynier Halicz, podając nowoprzybyłemu rękę, — cieszy mnie ze względu na to, że w razie powodzenia i potrzeby dalszego rozwijania mego pomysłu śmiało odwołać się mogę do Francuzów…
— O, co do tego, może pan być spokojny… Na przedsiębiorstwa, z któremi jest związany interes narodowy, a zwłaszcza interes własnej kieszeni, żaden Francuz nie poskąpi pieniędzy… Znajdą się wtedy nietylko miljony, ale miljardy… Zresztą, jak sprawa stoi?…
— Zdaje się, że bardzo dobrze… Pierwszy transport maszyn i przyrządów odpłynął już z Marsylji do Algeru… Drugi — dziś lub najpóźniej jutro wysłany zostanie, a za niemi pójdą dalsze… Napływ zgłaszających się na akcje, jak pan sam powiada, jest bardzo znaczny. A więc posiadamy wszystko, co jest nam potrzebne: kapitały i teren do pracy. Pozostaje tylko wprowadzić w czyn pomysły moje, a rzecz cała zostanie załatwioną, i Sahara zakipi nowem życiem…
— Czy tylko te pomysły pańskie nie zawiodą czasem?… — spytał tonem wahającym się młody miljoner.
Inżynier Halicz zwrócił na niego błyszczące jakimś wewnętrznym ogniem oczy i rzekł z naciskiem:
— Jestem ich pewien tak, jak siebie samego… Nie narażałbym na straty ani pana, ani tych, co z ufnością kapitały swoje lokują w akcjach naszego Towarzystwa, gdybym nie był przekonany o doniosłości moich wynalazków. Po głębszym namyśle i rozwadze dopiero zaproponowałem panu ten interes, i to jeszcze wahałem się, czy postawić go na takiej stopie. Dopiero przeświadczenie, że jest on czysty i pewny, skłoniło mnie do tego. Jestem Polakiem, panie Leblanc.
To mówiąc, inżynier z dumą podniósł do góry głowę.
— Nie przedsiębiorę nigdy nic takiego, coby lekkomyślnem było i mogło innych na straty narazić…
W słowach jego było tyle godności i mocy, że Maurycy Leblanc mimowoli wstał z miejsca, i wyciągając ku niemu rękę, rzekł pełnym szacunku głosem:
— Daruje pan, lecz wcale nie miałem myśli urażenia go… Najlepszy dowód, że pokładam zupełną ufność w genjalności wynalazków pańskich, złożyłem chyba tem, że ofiarowałem do pańskiej dyspozycji cały mój majątek…
— Tak, lecz…
— Lecz pan go odrzucił, — przerwał mówiącemu pan Leblanc — i przyjął tylko część, nie chcąc mnie w razie niepowodzenia narażać na ruinę. To jest najlepszem świadectwem charakteru pana…
Tu rozmowę ich przerwało dyskretne pukanie do drzwi, a gdy inżynier Halicz zawołał:
— Proszę!… — drzwi otworzyły się i na progu stanął jeden z pracowników biurowych.
— Depesza! — rzekł krótko, podając złożony papier inżynierowi.
Ten wziął go do ręki, rozerwał szybko i przebiegać począł oczyma.
Na twarzy jego ukazał się rumieniec, a usta wykrzywił uśmiech.
— Znakomicie!… — zawołał, podając depeszę panu Leblanc, — niech pan, proszę, przeczyta. To od bratanka mego Czesława. Donosi mi, że pierwszy transport szczęśliwie dopłynął do Algieru, że złożony został w specjalnie na ten cel wynajętych składach, i że czeka na resztę transportu. Tymczasem zająć się ma wynajęciem wielbłądów i ludzi, celem przewiezienia tego wszystkiego do najbliższej oazy, któraby posłużyła za podstawę do dalszej naszej działalności… gdziebyśmy mogli położyć kamień węgielny całego przedsięwzięcia, które tak radykalnie zmienić ma wygląd Afryki, a Francji napędzić nowe miljardy…
Umilkł inżynier, a widząc, że urzędnik stoi przy drzwiach nieruchomo, jakby czekając na dalsze rozkazy, rzekł:
— Już nic, panie Dacré, może pan odejść.
Lecz urzędnik, skłoniwszy się tylko, odparł:
— Panie dyrektorze… Tam przyszedł jakiś niemłody już człowiek… prosi koniecznie o przyjęcie i posłuchanie, mówi, że jest rodakiem pana dyrektora…
Wyraz znużenia odbił się na twarzy Halicza.
Znów jeden z rodaków. Jeden z tych, co wyrzuceni falą losu poza granicę Ojczyzny, szukać muszą zarobku na obcej ziemi. A nie umiejąc nic praktycznie, czepiają się byle czego i byle kogo, żeby tylko żyć, żeby nie zginąć marnie z głodu gdzie pod płotem.
I ten rodak zapewne przyszedł prosić go o jałmużnę albo o posadę w nowotworzącem się Towarzystwie… Tu wzrok jego padł na siedzącego naprzeciwko milczącego Leblanca.
Nie, nie może przyjąć teraz tego rodaka, nie może przy tym właśnie Francuzie, wykwintnym, wytwornym, przywykłym do zbytku, i z drwiącą ironją patrzącym na wszystko, co tylko z nędzą i biedą styczność miało, co tylko ubóstwem trąciło, obnażać całej nędzy swych współziomków.
I wyprostowując się w fotelu, rzekł głosem silnym:
— Proszę, powiedz mu pan, że nie mam dziś czasu. Niech przyjdzie jutro, albo zresztą wyłoży piśmiennie, czego chce odemnie… Nie mam czasu na posłuchania. Nie mam czasu…
Pan Dacré spojrzał zdziwiony na dyrektora, zdziwiony tem, że po raz pierwszy odprawiał biedaka i to do tego rodaka, bez wysłuchania go, nie rzekł jednak nic i, lekko skłoniwszy się, wyszedł z gabinetu.
Zapanowała tam przykra cisza, nie przerywana żadnym odgłosem, dobiegającym z zewnątrz.
Inżynier Halicz, ażeby ukryć swe zmięszanie, pogrążył się w odczytywanie jakiegoś długiego listu. Leblanc również milczał, przyglądając się rozłożonym na stole planom, starając się z nich zrozumieć choć cośkolwiek, od czasu do czasu rzucał tylko ukośne spojrzenia na twarz inżyniera, jakby chcąc z niej wyczytać nurtujące go myśli…
Lecz twarz tegoż stanowiła nieruchomą maskę, i tylko przecinająca czoło głęboka zmarszczka świadczyła o myślach, kłębiących się pod czaszką.
Cisza taka trwała dość długo.
Przerwał ją wreszcie inżynier Halicz, mówiąc do Leblanca.
— Jeżeli wszystkie dalsze roboty będą iść w tem tempie, i o ile fabryki dostarczą nam na czas potrzebnych maszyn, to w przeciągu roku znaczna część Sahary zdatną będzie do kolonizacji, a za dwa lata droga między Algierem, a posiadłościami francuskiemi w Senegalu otwartą…
— I dzieło twe, panie inżynierze, — odrzekł z kurtuazją Francuz, — skończone, uwieńczone powodzeniem.
— O nie! — odparł żywo Halicz, — praca moja nigdy nie będzie skończoną… Zapomina pan o tem, jak znaczne jeszcze obszary na kuli ziemskiej pozostają nieuprawne, jakie przestrzenie zajmują piaszczyste pustynie… Uczynić je zdolnemi do uprawy, osiedlić na nich nadmiar ludności, zmusić jałowe dotychczas piaski do rodzenia zbóż, wyzyskać wszystkie ukryte w ich głębi bogactwa mineralne — oto zadanie i cel mój… Wystarczy mi przy tem pracy na długie… długie lata… I tak ja tylko dokonam cząstki tej pracy, resztę pozostawię następcom swoim…
Inżynier mówił z zapałem, dał mu się porwać, unieść… Oczy mu błyszczały, zdało się, iż urósł, wyolbrzymiał.
Leblanc patrzał nań z podziwem, i już miał coś rzec, gdy naraz rozległo się znów pukanie dyskretne do drzwi.
— Proszę! — zawołał Halicz.
Drzwi się otworzyły, i na progu stanął pan Dacré, zbliżywszy się do biurka, rzekł:
— Ten pan nie chce odejść. Mówi, że musi koniecznie widzieć się dziś z panem. Powiada, że wystarczy powiedzieć tylko jeden wyraz, a pan zaraz go przyjmie.
Zaciekawienie błysnęło w oczach inżyniera.
— Jakiż to wyraz? — zapytał ciekawie, — czy nie mówił go panu?
— Mówił, — odrzekł pan Dacré, — jakiś dziwny wyraz. Zdaje się: Dębogóra…
Pomimo, iż Francuz słowo to wymówił znacznie przekręcone, zrozumiał je Halicz.
Na obliczu jego ukazał się wyraz zdumienia, a oczy zapłonęły radością.
— Dębogóra! — zawołał, — proś pan tego pana! Proś natychmiast, — dorzucił, popychając ku drzwiom zdumionego pana Dacré, poczem, zwracając się do Leblanca, dorzucił:
— Daruje pan, że przy panu przyjmę tego interesanta, lecz to ktoś tak drogi i bliski sercu memu, że nie mogę go nie przyjąć.
— Ależ niech pan, drogi inżynierze, — rzekł, wstając z miejsca Leblanc — nie krępuje się mną. Ja i tak wychodzę… Jutro będę, by dowiedzieć się bliższych szczegółów o stanie zapisów na akcje… Żegnam pana!
I uścisnąwszy mocno dłoń Halicza, skierował się ku drzwiom, gdzie na progu minął się ze starcem o wyniosłej postawie, o orlej twarzy, i płonących ogniem młodości oczach, o bujnej siwej czuprynie.
Cała postawa starca tego nakazywała mimowolny szacunek i posłuch. Skłonił się mu też mimowolnie Leblanc, przechodząc obok niego i zniknął za drzwiami.
W gabinecie pozostali sami: inżynier Halicz i wyniosły starzec…







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Edmund Krüger.