Lublana/Tom II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Lublana
Podtytuł Baśń
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1879
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nadszedł dzień na wiec przeznaczony i już wieczorem przed nim ludzie się do gródka ściągać zaczęli.
Co było powinowatych Leszka, z najdalszych ziem i powiatów, siedzących gdzieś w nieznanych myszych jamach, wszystko strojne i zbrojne, wlokło się na ową radę, która nowego pana wybierać miała. Każdy sobie pochlebiał, że albo największe miał prawo, lub najlepsze mieć może szczęście. Trzej zięciowie Leszkowi, co trzy córki zabrali po nim, też myśleli, że i oni kneziami być mogą.
Jeden bogactwem się sławił, rozumem drugi, chytrością trzeci. — Mało takich było, coby wielkiej troski z wielkiem dostojeństwem nie chcieli.
Jechał i Mirek, choć mu się nie chciało; a no popatrzeć go namawiano i rozochocić się, bo ciągle zasępiony chodził.
Na grodzie miejsca dla starszyzny nawet nie było; więc poza wodą i błotami, w dolinie, obozami się kładli, nad namioty i szałasy wtykając żerdzie ze znakami różnemi, aby poznać było można, kędy kto stał.
Leszek i Przemko przybyli też z wozami pełnemi, beczki kazali poustawiać na drążkach, cebry pod nie, kubki na nie i — pij kto chce!
Samego plemienia Leszkowego liczono do stu głów, z których każda do czapki kneziowskiej się zrodziła. Ci mało z sobą gadali, bokiem chodząc, a rozpowiadając o sobie wzajem takie straszne dzieje, iż jednej poczciwej nitki na żadnym nie zostało.
Z pomiędzy żupanów i władyków wielu też było, co roili sobie, że, choć krwi Leszków w nich nie było, ta, co płynęła w ich żyłach, nie gorszą od tamtej być musiała.
Starzy przypominali dawne dzieje, gdy i ubogich kmieci wybierano, a pod łachmanami serce się znajdowało. Inni też ubogimi się czynili umyślnie, aby na nich wybór padł, i pokorą smarowali po wierzchu.
Kto-by był po obozie chodził i słuchał, a potem pozbierane ważyć chciał, nie wiedziałby pewnie co o tem trzymać, chyba, że przeciw kneziom przyszłym już zawczasu gadano siłą, a za nikim nikt nie gardłował lepiej niźli za sobą.
Kogo nie wybrać — widzieli wszyscy, a kogo wybierać, nikt nie wiedział!
Bohobór z Zabojem, zszedłszy się na wałach, powiedzieli sobie pocichu, że z owego wiecu nie będzie nic, krom zamętu strasznego!
— Byle do oszczepów nie przyszło! — zamknął Bohobór. Krwi zanadto nie mamy, abyśmy ją z siebie toczyć mieli, dosyć wylewając tej, którą nieprzyjaciel wypija.
Bohoborowi przypadło pierwsze słowo w kole, gdy starszyzna zasiadła, a młódź za nią stanęła w odwodzie, aby się uczyć, jak radzić trzeba było, jaki odwieczny zwyczaj w narodzie był — i uświęcone słowo.
Kneziowie też stali na wyżynie, piękną gromadą jak na okaz, niemając prawa mieszać się do wiecu, z którego tylko owoce zbierać mogli.
Dzień pogodny przyświecał uroczystemu zborowi.
Wylano naprzód objatę duchom dobrym i złym (aby nie plątały narad niezgodą). Bohobór brodę siwą pogładził i począł:
— Nie stało nam pana, a jak pszczoły w ulu nie możemy bez niego być. Prędko go nad sobą posadzić musimy, abyśmy wiedzieli kogo słuchać i za kim iść, gdy się bronić będzie trzeba, od kogo ma iść słowo i wola.
Najlepiej-by okrzyknąć jednym głosem, aby nikt nie odszedł krzyw jemu i innym.
Macie-li takiego, na którego-by wszystkich zgoda była?
Spojrzał po swoich, ale ci głowy pospuszczali; zlekka poruszano ramionami.
Zpod nawisłych brwi siwemi oczkami błysnął Zarwaniec, żupan zponad Gopła, człek chudy, suchy, który ze wszystkiego, nawet z tego, co inni szanowali, śmiać się miał w obyczaju. Ludzie wiedzieli, gdy miał usta otworzyć, że ich uśmieszy i wydrwi.
— Jeszcze to nie bywało — rzekł — aby kupa ludzi na jedno się zgodziła; rychlej stado całe pójdzie w jedną stronę niż ludzie: Bóg tak dał.
Na jednego się nie zgłosim wszyscy, lepiej-by poszukać sposobu, aby kto inny wybierał, a nie my, jeśli zgoda potrzebna.. Niechby tyle ziarn położonych było, ilu kneziów się nam swata; gołębia puścić; które ziarno wprzód dzióbnie, temu posłuszeństwo okrzykniemy.
Obejrzał się: podśmiewano się ze starego.
— Gołąb — rzekł Myszka — weźmie co z brzega: rozumu nie ma.
— A my go mamy? — szepnął Zarwaniec — tyle albo mniej od gołębia.
Bohobór się zżymał.
— Żarty stroicie! — rzekł — a nie pora potemu!
— Miły mój — odparł Zarwaniec, daję co mam; znajdziecie-li co lepszego — ja mojego gołębia do torby schowam.
— Niech kneziowie wystąpią — odezwał się Radzej, a każdy z nich powie nam jak rządzić chce; wybierzemy tego, co nam się podoba.
Zahuczano zgodą: — Dobra rada! niech z kolei przychodzą.
Bohobór nic nie miał przeciw temu: wysłali więc trzech od koła, aby zapraszać po jednemu przyszłych panów.
Gdy ci na pagórek weszli, kędy kneziowie stali, spór się zaraz wszczął: kto miał iść pierwszy. Hałas powstał; kneziowie się cisnęli i swarzyli z sobą.
Zarwaniec śmiał się.
Przemko, jako najmłodszy i najśmielszy, wyrwał się naprzód i do koła wpadł.
— Chcecie posłyszeć jak będę rządził — odezwał się — powiem wam szczerze: wojować będę dzielnie, życie w wojnie dam, gdy potrzeba; granie obronię i łupu dostanę. Do tego się czuję mocen, czegóż więcej chcecie!
Bohobór mu się pokłonił.
— Juści kto krew daje, ten najwięcej da — rzekł — wojna i obrona pierwsza rzecz, ale nie wszystka, miłościwy panie! Czasu pokoju, trzeba opieki biednym ludziskom!
Przemko o miecz się uderzył ręką.
— Wszystko się znajdzie, gdzie męztwo jest i siła! — dodał z dumą.
Postał chwilkę: starszyzna milczała; głową skinął i powoli wyszedł, a Leszek stał już i czekał na swą kolej, jakoż natychmiast za nim się wcisnął.
— Rządzić nie łatwo — rzekł, podnosząc rękę do czoła — wszystkim dobrym być trudno. Kto panuje, rozumu więcej mu trzeba niż siły; chytrości więcej niż męztwa. Czuwać musi dzień i noc, nie spać, na straży trwać, wybierać chwilę sposobną. Bydlęta siłę mają większą niż nasza, przecie je na uzdy bierzemy.
Chwalić się ja nie będę, dam wam tylko radę: wybierajcie rozumnego!
Z uśmiechem chytrym wyszedł z koła, a Zarwaniec rzekł:
— Mądry tak, że mi go strach.
Za Leszkiem wszedł Mieszek Brodaty, kołpaka podniósł, pokłonił się w koło, uśmiechnął:
— Nie chcę się wam zalecać, — odezwał się cicho, ręce zacierając, — każda liszka swój ogon chwali! hę! hę! jedno powiem: — Dosyć mieliście takich kneziów, co wysoko siadali nad wami, do których dostęp był trudny, przed którymi pokłony bić było potrzeba. Jam chudzina, ziemi mało mam, a choć krew Leszków płynie we mnie, żyłem jak ziemianin prosty; niewiele mi trzeba, ludziom nie zaciężę; kto do mnie przyjdzie, choć bez podarku, posłucham chętnie.
Uśmiechnął się raz jeszcze.
Zarwaniec szepnął sąsiadowi:
— Taki teraz dobry, że potem może skwaśnieć, bo to i ze słodkiem mlekiem bywa.
Mieszek nie mówił więcej, a nie dałby mu Ryk, który już do koła się cisnął.
Mąż ten był olbrzymiej postawy, z pałką w ręce, wyglądający dziko. Wszedł w koło, niebardzo na nie patrząc, i podparł się na maczudze.
— Co wam w głowie, panowie żupany?! — zawołał — co wam w głowie? Chcecie, aby się wam przyszły kneź zalecał obiecankami! Dzieci z was chyba, które się niańkom bałamucić dają. A któż wam tu złotych gór obiecywać nie będzie, aby was za łeb wziąć? Głupi-by był, gdyby potem dotrzymał!
I cóż to za kneź będzie, co, niewiedząc jaki go los napotka, przyrzeka wprzód co zrobi. Z dobrymi dobrym być — łatwo, ze złymi musi inaczej — co godzina przyniesie i dola narzuci, to jego robota. Nie łowić ryb przed niewodem! Ja takim dla was będę, jakiego warci będziecie! Nie obiecuję nic!
Zarwaniec zawołał na głos:
— Szczery jest, i to coś warto!
Innym się ta buta nie podobała. Ryk wyszedł z koła, maczugę zarzuciwszy na plecy.
Za nim wpuszczono jeszcze dwu Leszków, trzech Mieszków i na końcu knezia Bat’ka, staruszka zgarbionego, który się powoli wsunął do koła. Ten zaręczał, że na gwiazdach się znał i z duchami był dobrze, a pewien się czuł ich pomocy. Deszcze umiał sprowadzać, odwracać burze, wichry odpędzać, mrozy łamać, powodzie znosić. Obiecywał urodzaje, dostatek, rojenie się ogromne pszczół i mleczność krowom.
Ledwie go już słuchano; starszyzna, znużona słowami — poziewała, patrzyli wszyscy na Bohobora.
— Zgodzicie się na którego z nich? — spytał tenże i po kolei zaczął siedzących badać. — Ty kogo chcesz?
Każdy zcicha odpowiadał innem imieniem; niektórzy żadnego z nich sobie nie życzyli.
Szmer postawał.
— Ja wam jeszcze powiem rzecz jedną — podnosząc głos, odezwał się Zarwaniec. — Gołębia mojego nie chcieliście: użyjcież innego sposobu, o którym wiemy z wiekowych dziadów powieści, jak niegdyś wybierano, kiedy jeszcze w innej ziemi gościliśmy.
Bywało tak, że do celu biegano konno, a który pierwszy dopadł słupa, brał z niego kneziowską czapkę, na głowę kładł i kłaniali się mu wszyscy!
Starym podobało się wznowienie dawnego obyczaju.
— A czemuby nie? — poczęli wołać: — wszyscy wiemy, że biegano tak niegdyś; ojcowie rozumni byli: gdzie sami rozstrzygać nie umieli, na los zdawali!
Zarwaniec spojrzał na Bohobora.
— Co ty powiesz na to — stary?
— Jedno tylko — rzekł Bohobór — że co stare to szanuję, a choćbym obyczaju nie rozumiał, chowam go, aby nie zginął, boć może inny z niego dobyć to, czego ja nie potrafię.
Młodsi i ci, co lepsze konie mieli, rwać się już zaczynali, obwołując zgodę!
Kneziowie przyklaskiwali; nikt prawie się nie opierał.
— Zgoda na gonitwę — powtarzano. Naznaczcie czas, wytknijcie drogę, wybierzcie sędziów, biegać będziemy.
Wrzawliwie krzyczano ciągle:
— Zgoda! zgoda!
Zarwaniec szepnął pocichu:
— Anim się ja spodziewał, aby ladajaki żart mój ludzie za dobro wzięli. Udało się ślepej kurze znaleźć ziarno!
I usta przytknął dłonią.
Wola wszystkich tak się wyraziście i gwałtownie objawiała, że się jej już oprzeć nikt nie mógł.
Stanęło więc na tem, że w dolinie pod Gródkiem, na równej piaszczystej dróżynie, na pełni miesiąca miał się odbyć ów obrzęd uroczysty; że do gonitwy stawić się wolno było każdemu, czy był z krwi Leszków czy nie, a choćby najpospolitszemu z gminu. Wszyscy razem puścić się mieli i na dany znak do celu biegnąć. U słupa zaś, za sędziów zasiadać mieli: Bohobór, Zarwaniec i całym likiem wszystkich panów Wojewodów dwunastu.
Gdy się raz na to zgodzili wszyscy, rozpierzchli się zaraz, radząc, rozmyślając, przepowiadając i konie rozpatrując, bo nogi ich, pana im dać miały.
Leszek, który stał na uboczu, podumawszy, przystąpił do Bohobóra.
— Do pełni niedaleko — rzekł — zwlekać z przygotowaniem nie można. Stawi się do biegu pewno nie dwu ani trzech, ale ilu — nikt nie powie. Patrzajcież no, że drożyna, którą jechać mamy wazka, że po bokach ziemia popadana, nierówna i od kretów poryta. Niesprawiedliwie się więc stanie temu, który zboku miejsce obrać będzie musiał. Zawczasu potrzeba pługiem szeroko zorać rolę piaszczystą, bronami i gałęźmi ostremi wyrównać, tak, aby dla wszystkich była jednaka.
Zwierzcie to komu.
Wszyscy uznali, iż rada rozumną była, a że Berzda stał, kręcąc palcami, na uboczu, a znano go, iż do starych sług na gródku się liczył, zdano mu więc tę sprawę, aby on drogę gotował.
Skoro tylko czas i warunki umówionemi zostały, młodzież i kneziowie do szop pobiegli po konie, śpiesząc do domów, bo każdy teraz chciał szukać bieguna w stadzie, coby mu czapkę kneziowską wygrał nogami.
Pod wieczór roiły się gościńce, a na zamku coraz się puściej robiło. Rozjechali się wszyscy i Berzda został sam, namyślając się, jak rozkaz otrzymanym spełnić.
Na gródku smutno mu teraz było. Siadł znowu w przedsieni na ławie, palce grube skręcił, jak był zwykł za dobrych czasów, westchnął na wspomnienie pana, który mu się w oczach spalił marnie, i — począł drzémać.
Trwało to jakoś niedługo, bo poczuł, że go ktoś ciągnie za rękaw. We śnie niemiłe przyszło mu wspomnienie, że go Czomber na postronku prowadzi: targnął się więc z całych sił z oburzeniem, ale gdy oczy otworzył, ujrzał zdziwiony w mroku wieczornym, stojącego tuż Leszka, który mu znaki porozumienia dawał. Wstał natychmiast, bo szanował krew swych panów.
Kneź go odwiódł na stronę.
— Berzdo miły — odezwał się pocichu, klepiąc go po ramieniu — znam ja cię z czasów dawnych, wiem, żeś nieboszczykowi miłym i wiernym był. Zasłużyłeś na to, abyś kawał ziemi dostał z puszczą a barciami wydajnemi, z młynem, z wodą i łąką. Otrzymasz je odemnie, ale — postąp jak powiem.
Berzda milcząco potakiwać począł mocno, bo go to niewiele kosztowało, bo przy starym swym panu całe życie to czynił.
Leszek mu się pochylił do ucha:
— Drogę potrzeba jak kazano wyorać pięknie, szeroko i zabronować, ale na tem nie koniec. Nocą musisz na niej doły pokopać, lekko je chrustem przytrzasnąć i piaskiem pokryć tak ślicznie, aby ich dostrzedz nie było można.
Berzda głową kiwał.
— Tylko z prawej strony zostawisz drogę równą — dodał Leszek, a tę ja wybiorę. Innym się konie potykać i przewracać będą, zostaną w tyle rozumiesz.
Uśmiechnął się stary i ręką podniesioną zapewnił, że doskonale wie co ma robić.
— Musisz to jednak wykonać sam — -szepnął Leszek, aby nikt o tem nie wiedział i zdrada się nie wydała.
W dodatku — rzekł kneź cicho znowu — do ziemi, lasu, barci, młyna, dam ci jeszcze młodą żonę jak malinę i uczynię cię wojewodą.
Berzda do stóp mu się pochylił; uderzył się w piersi i zebrał nawet na słowo, że spełni wiernie przykazanie.
Wymknął się Leszek, raz jeszcze powtórzywszy, że prawa strona nietkniętą zostać była powinna. Po odejściu jego, uradowany niezmiernie Berzda, podśpiewując, chodził po podcieniu, palce kręcił i śpiewał półgłosem: — prawa! lewa! lewa! prawa!
Nadzieja otrzymania starego lasu i młodej żony, tak go upoiła, iż gdy do snu się miał kłaść, zapomniał na śmierć, którą stronę wolną miał dla knezia zostawić.
Na ostatniej naradzie w gródku Mirek już nie był; słuchał w początku różnych głosów i, splunąwszy, na koń siadł, do domu wrócił, bo mu się zdało, iż bałamuctw tych dłużej nie warto było i słuchać.
Nie wiedział więc co uradzono, a wszystko mu też jedno było, kto miał panować!
Daleko w lesie napędził go, powoli się wlokącego, Czapla i bąknął nań:
— Mirku, hej! — zawołał — coś to się pośpieszył z gródka, niedobywszy do końca? Nie wiesz nawet, jak Zarwaniec zażartował z ludzi i najgłupszą radą najrozumniejszych spętał.
Mirek odwrócił się.
— Kogóż wybrali? — spytał.
— Nikogo — zaśmiał się Czapla. Stanęło na tem, że na pełni miesiąca kto żyw, a chce mu się czapki, biegać będzie do celu, i kto wyścignie innych, kneziem będzie!
— A no! odparł Mirek, aby dobry koń, choć zły człowiek, i po wszystkiem!
— Cóż, ty biegać nie myślisz? — rzekł stary szydersko.
— Ja? mnież to na co! — odezwał się Mirek, — albo mi spokój nie miły? Kneziem być — znaczy służyć wszystkim, na zawołanie stać, wolnej godziny nie mieć, i za to zbierać jeszcze przekleństwa. Z dwojga złego parobkiem być lepiej! Tyle, że się człek ukłonów napatrzy nieszczerych i kłamliwych słów nasłucha.
— Cóż ci się zda? kto wygra? — spytał Czapla.
— Pewnie ten, komu się samemu o tem nie śni, i kogo się inni nie spodziewają.
— Na pełni — dodał Czapla — jedźmy razem popatrzeć na te dziwy. Za naszego żywota, ani za ojców naszych nic nigdy podobnego nie widzieli ludzie.
Mirek nie bardzo obiecywał; na rozstajach rozjechali się z Czaplą; pociągnął do domu.
Nadchodziła pełnia miesiąca: gotowali się więc ludzie, jeżeli nie biegać do celu, to choć popatrzeć na zapaśników.
Wieści osobliwe chodziły po powiatach; prorokowano koniom różnym szczęście i ludziom.
Mirek ani myślał o niczem, powiedział sobie jednak, leżąc w chacie, a patrząc w pułap:
— Siwego tego, gdybym miał, co na nim Lublana jechała, wszystkich-bym prześcignął, ale chyba dla śmiechu. Żaden koń się z nim nie zejdzie, u nóg jakby skrzydła miał. Co się z nim też stało?
Jednego dnia Mirek się zwlókł z posłania; zachciało mu się na łowy — a nuż smutek rozpędzą? Ludzi brać z sobą nie myślał, bo samotnemu najlepiej mu było; psów tylko najsprawniejszych parę wypuścić kazał i w las ruszył.
Dostawszy się do puszczy, zapomniał czego jechał, i choć gończe za zwierzem poszły, on o nim niemyśląc, wlókł się, rad, że mu nad głową las szumiał wtórem do jego tęsknicy.
Zadumany nie ocknął się, aż kędyś w miejscu, którego już i poznać mu było trudno, choć okolice znał dobrze. Rozglądał się po niej, stojąc na skraju lasu u łąki, a koń jego głowę z zarośli wystawił i patrzał też na dolinę, od której go woń zielonej trawy dochodziła; gdy tuż niedaleko rżenie się ozwało, tentent, i siwy koń przybiegł, radując się, do Mirkowego, prychając, a do nozdrzów mu łeb przykładając.
Zdziwił się niepomału Mirek, poznając w nim konia Lublany, a że bezpański dziko chodził, wnet mu pętlę narzucił na łeb, i zajął go; konisko się nie opierało, stęsknione za stadem a może i za ludźmi.
Jako wspomnienie Lublany, o której myślał, iż przepadła może, koń mu był drogi; więc już o łowach ani myśląc, rad z tej zdobyczy, począł się kierować corychlej ku domowi. Pociechę miał jakąś z tego, iż mu się siwy dostał. Zaledwie do chaty przybywszy, postawił go na pierwszem miejscu u żłobu, odgrodził od innych, i sam pielęgnować go zaczął, a bardzo się nim lubował.
Przybyły nazajutrz Czapla, gdy go w chacie nie znalazł, do stajni za nim poszedł.
— Patrzajcie, co mnie za szczęście spotkało — zawołał Mirek — najlepszego konia, jakiego na wszystkie kraje nasze znam, dostałem niewiedzieć jak. Chodził bezpański, jakby na mnie czekał. To siwy koń Lublany.
Na nim — odwracając się do Czapli — wszystkichbym Leszków wyścignął.
— Czemuż nie! takiś dobry jak i oni! — rzekł Czapla.
— Lepszy od nich — odparł Mirek — bo tego, co oni, nie pragnę.
Pół dnia ze starym przegadali. Były jeszcze trzy dni do gonitw; namawiał Czapla druha, aby dla ciekawości jechał: ten się opierał; tak się rozeszli. Zostawszy sam, dopiero Mirek, gdy nudzić począł, rozmyślił się na siwego siąść i pojechać patrzeć na dziwowisko.
Nazajutrz rano, konia przybrawszy, ruszył w drogę.
Pusta ona zwykle bywała i trudno na niej spotkać było człowieka, a teraz sznurem szli i jechali ciekawi ku gródkowi, bo drugi raz się to przytrafić za życia ludzkiego nie miało.
Ten i ów po drodze jadącego pozdrawiał i zaczepiał; ale Mirek do rozmowy nie był chętny, i puszczając przodem albo wyprzedzając, wolał jechać tak sam, dróżyn wyszukując pustych.
Pod gródkiem, choć jeszcze cały następny dzień zostawał na przygotowania, obozy leżały do koła. Kneziowie przybyli już wszyscy, i każdy z osobna się obozem położył.
Mirek, i tu stroniąc od innych, na uboczu się zatrzymał; przy nędznych chatach na podzamczu. Tu, upatrzywszy stajenkę u ubogiego człeka, na noc się wprosił. Dla siebie nie potrzebował wiele, byle ulubionemu koniowi dobrze było.
Wieczór piękny na przyźbę go wyprowadził. Gospodyni poszła po ziele dla krów, stary mąż jej, po wodę, dzieci tylko w podwórku zostały. Chłopców dwu wyrostków, w zgrzebnych koszulach, boso, biegało od płota do płota.
Nie zważał zrazu Mirek na nich, aż gdy głośniej coraz poczęli sprzeczać się z sobą, o uszy jego obiły się wyrazy, które się do gościńca na gonitwę przeznaczonego ściągały. Słuchać więc począł.
— Ty nie wiesz nic, Sytku — mówił starszy — a co ja doszedłem, ho! ho! to taka rzecz, że za nią-by nie jeden konia dał.
— No cóż?
— Nie powiem.
— Mów!
— Nie chcę!
Sprzeczali się, śmieli; starszy usiadł i, niewidząc na przyźbie obcego, szeptać zaczął:
— Na tym gościńcu co po nim biegać mają, my wczoraj we trzech po nocy się puszczali, kto wyprzedzi! Pucek, jak ruszył, tak zaraz się wywrócił i nogę wywinął. My do niego; a tam doły pokopane, chrustem pokryte, piaskiem przysypane. Poczęli my macać i kołkami próbować — po całym szlaku ich pełno, ino lewa strona od nich wolna. Stary Berzda to zrobił dla kogoś i ten kneziem będzie, co na lewo pójdzie; inni albo łby pokręcą lub konie popsują.
Chłopcy z dobrej sztuki śmiać się poczęli, obiecując sobie pojutrze zabawę z tego wielką.
Mirek słuchał, niewierząc. Gdy jednak noc zapadła i wszyscy się pospali, ciekawość go wzięła, przekonać się, czy chłopiec nie kłamał.
Księżyc, choć na pełni, osłonięty był chmurami: mógł więc niepostrzeżony dostać się do gościńca, z którego obu stron krzaki rosły łozowe.
Pusto na nim było, lecz, gdy księżyc na chwilę z za obłoków się wychylił, spostrzegł Mirek od gródka jadącego mężczyznę na koniu, w którym poznał z przestrachem nieboszczyka Leszka, co się na gródku spalił.
Cień to był, gdyż na wylot przezeń przeglądała góra i zamek. Widmo jechało, nietykając ziemi, ponad drogą, powoli, z podniesioną głową, w kołpaku kneziowskim, ręką w bok się trzymając. Chciał Mirek, widząc je zbliżające się ku sobie, uciec, lecz strach go jakiś ogarnął, że ruszyć się nie mógł. Kneź sunął coraz bliżej ku niemu. Widać już było całe oblicze jego, ale nie takie jakie za życia miał, dziwnie odmłodzone i wypięknione, jasne, spokojne, rozumne. Oczy jak dwa ognie błyskały mu w szeroko rozwartych powiekach, lecz światłem nie ziemskiem, osobliwem jakiemś, przenikającem.
Gdy źrenice te zwrócił na Mirka, przykuł go jeszcze mocniej do ziemi: Skryć się nawet nie mógł w łozinie, bo gałęzie się na ziemi pokładły.
Stanęło widmo, patrząc na Mirka, nie przemówiło doń nic ustami, nie słychać było słowa: a jednak Mirek wiedział, iż mu kneź nakazał pojutrze na siwym koniu wyjechać i do celu biedz; może dlatego, aby wrogi jego czapki nie dostali.
Ani się mógł opierać temu Mirek, i dopiero otrzeźwiał, gdy widmo zwolna w mgłę się przemieniło, i gdzieś w powietrzu znikło.
Obejrzał się chłopak dokoła, szukając go jeszcze oczyma, i nie zobaczył już nic, tylko podkradającego się Berzdę, który rękami coś po drodze macał i łopatą piasek tu i ówdzie miotał.
Następnego dnia coraz więcej a więcej ludu się schodzić poczęło, coraz osobliwsze konie sprowadzano, których się do syta mógł Mirek napatrzeć.
Żadnego jednak takiego, jak jego siwy, nie było.
Berzda, tając zdradę swą, u sędziów wyrobił, żeby po gościńcu nikomu chodzić i biegać nie było wolno, bo-by go, jak powiadał, stratowali, doły powybijali i popsuli.
Zatknięto więc koły, zaciągnięto sznury i gawiedź się tylko naciskała dokoła.
Pod lasem wybudowano pomost wysoki, dla wojewodów, którzy na nim kołem mieli zasiąść, aby sądzić. Przed nim wbity był słup, czysto obrobiony a gładko wyciosany, na którym czapkę zawiesić miano.
Tymczasem, że nic do roboty nie było, ci, co wcale biegać nie myśleli jutro, dnia tego swawolnie się po dolinie ścigali, a dużo się ich, ze śmiechem powszechnym, natłukło i nasromało.
Wieczorem, jakby na przekorę, niebo się zaciągnęło chmurami gęstemi, deszcz lunął, a wiadomo starym było, co on na pełni znaczy.
Nie rychło się go przebierze; na następny więc dzień prorokowano słotę, co było znakiem, iż i gonitwa nieszczęśliwie wypaść miała.
Mirek, wróciwszy do chaty, jak legł, nie zbudził się aż rano, gdy słońce wschodziło już. Rychło też rogami miano dać znać, gdy się zapaśnicy puścić byli powinni.
Niebiorąc nawet na siebie odzieży pokaźniejszej, tak jak powszednich dni chadzał, Mirek na siwego siadł i jechał, gdzie już kupa wielka stała.
Leszek zajmował miejsce po prawej stronie, za nim Przemko i inni rzędem, tak, że ledwie na lewym skraju dla Mirka trochę miejsca zostało. Kneziowie jechali, strojni od złota i szkarłatów; chłopak, gdy się pokazał i stanął na równi z nimi w sukmance prostej, w ladajakiej czapce, na koniu dobrym, ale też nie przystrojonym, wszyscy się z niego śmiać zaczęli.
— Hej! nieboże! — krzyknął mu Leszek — a nie wyłaź-że naprzód, abyś wstydu się nie napił. Nie twoje tu miejsce.
Inni drwili gorzej jeszcze; ale Mirek, jakby nie słyszał, nieodpowiadając, stał zkraju i miejsce swe trzymał.
Według starego obyczaju u gościńca zasiedli ślepcy i gęślarze, którzy pieśń odwieczną o Lechu praojcu śpiewali. Gawiedzi też różnej cisnęło się mnóstwo wielkie. Czekali wszyscy, aliści znak dadzą, gdy od pomostu, na którym sędziowie zasiadali, jakby wicher się zerwał jaki.
Wojewodowie wszyscy jechali pędem na koniach ku stojącym kneziom, a z nimi tłum, wołając: — Zdrada!
Gęślarze umilkli z pieśnią; Mirek nic jeszcze nie rozumiał, co się gotowało, gdy z wołaniem wielkiem na blednącego Leszka rzuciło się pospólstwo biegnące z wojewodami. Chciał uchodzić, zobaczywszy, że nań zmierzali, gdy już go pochwycono i w sztuki rozszarpano.
Ledwie Wojewodowie pohamować mogli białemi laskami gawiedź rozjadłą, aby i na innych się nie rzuciła, ogłaszając, iż jeden Leszek winien był zdrady, która się przez dzieci wydała.
W tej-że chwili Berzdę, ratującego się ucieczką, Czomber pochwycił i na suchej gruszy, stojącej w polu, na tymsamym postronku powiesił, na którym go prowadził w zagrodzie Ryżcowej, i kawał tego postronka na pamiątkę sobie zachował.
Gromada parobków z łopatami, spędzona na gościniec, poczęła zaraz dziury odkrywać, zagarniać i równać z ziemią.
Burza ta skutek miała taki, iż, Leszkowego losu się uląkłszy, kilku kneziów odjechało precz, o życie się swe lękając. Mirek na swem miejscu pozostał. Panowania mu się nie chciało wcale; byłby się od niego odkupił: ale jakże oprzeć się miał rozkazowi ducha, który umyślnie na ziemię zstąpił, aby go tu wysłać?
Myślał Mirek, iż jeśli go siwy do czapki pierwszego doniesie, odda ją temu kogo najgodniejszym uzna. Zawczasu o tem dumając, Bohobora miał już w pamięci.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.