Lublana/Tom II/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Lublana
Podtytuł Baśń
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1879
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Gdy Mirka już widać nie było, Lublana wstrzymała konia w lesie; tchu jej brakło; czuła znużenie wielkie teraz dopiero i smutek, który jej oddychać nie dawał.
Napróżno ręką piersi uciskała: musiała w końcu z konia zsiąść i, puściwszy go na wolę, paść się czy uciekać, gdyby chciał; sama się rzuciła na ziemię. Sen ją morzył, powieki się zamykały, przez myśl przeszło, że może godzina śmierci się zbliżyła: legła więc pod drzewem i, oczy zakrywszy, usnęła snem twardym, bez marzeń i pamięci, takim, jakim spała, gdy u studni padła, patrząc na śmierć ojca.
Koń nie oddalił się od swojej pani, skubać począł trawę i, poglądąjąc niekiedy na nią, pasł się nieopodal. Nadeszła noc, zaświtał dzień: Lublana nieruchoma spała, aż ją rżenie konia zbudziło. Stał nad nią i dopominał się szopy i domu.
Otwarłszy oczy, zdziwiło się dziewczę, że znowu wróciło do życia. Błyskawicą przeszły przez myśl jej wszystkie wypadki, które przeżyła. Był-li to sen czy prawda? Była-li żywą istotą czy upiorem? Iść jej było na zgliszcze i stos czy do opustoszałej chaty?
W tych myślach powoli siadła na konia, puściła mu cugle, aby on ją prowadził; nie wiedziała co czynić miała. Koń, podniósłszy głowę, krzakami się począł przedzierać i wyszedł na drogę ku Ryżcowej zagrodzie, czy — ku zgliszczu na górze?
Minęła debrę, w której siedział Znosek, niespojrzawszy nawet ku niej, dojechała do stawiska, przebyła chać pustą o tej godzinie, i już była na drodze do chaty swojej, gdy w parowie, rękami dając zdala znaki, drogę jej zastąpiła stara sługa domowa, co ją niegdyś na rękach wyniańczyła.
Twarz miała przestraszoną, oczy zapłakane. Ujrzawszy Lublanę, zawołała na nią, aby stała zdaleka. Obawiała się przybliżyć do niej. Wszyscy w niej teraz widzieli upiora.
— Dokąd? dokąd? — wołać poczęła w milczeniu jakiemś żałosnem — dokąd ty jedziesz?
Zatrzymało dziewczę konia, i rzekło: — Do domu!
— Do jakiego domu? — wołała stara Wiła — nie masz ty już domu ani chaty! Ja ciebie żywą, maleńką na ręku-m nosiła, ja cię jak dziecko kochałam, a teraz-bym cię tknąć nie śmiała.
Nie mówiła nic Lublana.
— Choć tobie upiorzycą włóczyć się sądzono po świecie — ja ciebie jeszcze i dziś miłuję, mnie ciebie żal jeszcze, aby cię nie zgładzili okrutnie. Nie jedź do chaty! nie jedź!
Wiła płakała, łzy ocierając zapaską, i mówiła dalej:
— Nie znacie chyba Czerniaka, brata ojca waszego, bo on z nieboszczykiem, wrogami sobie byli, jak zwyczajnie bracia. Już on zasłyszał, że zagroda bezpańską stoi, że Lublana umarła i upiorem wstała; zajechali chatę waszą, zajęli, gospodarują tam jak u siebie. Nie masz jechać po co. Wygnał nas stare sługi Czerniak, ledwie łachmany wziąć dozwalając. Słyszałam sama, jak mówił: jeśli się upiór zjawi, osikowy kół każe mu w serce wbić, aby po świecie się nie włóczył, ludzi nie straszył, krwi nie wysysał.
Lublana zbladła i zadrżała.
Wiła walczyła z sobą widocznie: serce ją ciągnęło do tej, którą wyniańczyła; strach ją trzymał zdala — rozlewała się we łzach nad jej losem.
Słowa na odpowiedź zabrakło dziewczynie.
— Ha! — rzekła — niech-że już zabiją mnie lepiej, cóż ja pocznę z sobą? nie mam domu ani łomu, i niema mnie przyjąć komu. Niech zabiją!
Wiła płakała; nie wiedziała jak pocieszać, co mówić, ale bała się okrutnego stryja i tej śmierci strasznej dla dziecka.
— W las jedź! uciekaj! poczęła, w las! w las! da ci Rusa ziela, abyś spokojnie usnęła i nie wracała upiorem. Oczy moje już cię nie zobaczą!
Coś zatętniało zdala i Wiła, przerażona, wskazała jej drożynę leśną, a koń, jakby poczuł też niebezpieczeństwo, zboczył na nią i Wiłę z oczu straciła.
Jechała Lublana jak istny upiór, co nie wie, dokąd go losy niosą. Wiedziała tylko jedno, że do tej chaty, do której chciała pójść umierać spokojnie, nie wolno jej było, aby się nad nią nie pastwili dzicy ludzie.
Przed oczyma jej stanęło podwórko, studnia, ogródek ruciany, izdebka z krosnami i dawne dni, co tak cicho płynęły, i dawne marzenia, co się tak skończyły krwawo. Łzy dobywały się zpod powiek.
Zawahała się. — Skierować-li siwego tam, jeszcze raz owo podwórko zobaczyć, pokłonić się świętym progom, ognisku i choćby z rąk stryja umrzeć? Poczuła zimny kół osikowy, przebijający serce, i wzdrygnęła się z trwogi. Jechała dalej w las drogą.
Tu wszystkie ścieżki jej były znane, uroczyska i drzewa. Tam paliły się sobótki; gdzieindziej kołem siadały....
Na pamięć przyszły wesołe towarzyszki, Mucha i inne dziewuchy, z któremi po polach w pogoń grywała. A! żeby je choć zobaczyć raz jeszcze, choć pożegnać przed mogiłą!
Podjechała do chaty.
Mucha siedziała u okna nad krosnami i śpiewała pieśń taką wesołą, jakby na świecie smutku nie było. Stanęła, podsłuchując, i zdało jej się, że swój własny śpiew z dawnych lat słyszała wracający. W tem Mucha oknem wyjrzała, usłyszawszy tentent konia, a gdy Lublanę poznała, krzyknęła strasznie, cożywiej zasuwając okiennicę.
— A kysz! a precz! — poczęła wołać z płaczem — jedź na cztery wiatry! Com ja ci zawiniła, abyś krwi mej żądna była! Zlituj się ty nademną, jam młoda, ledwiem życie poczęła, nie zabieraj mnie z sobą!
Dziewczynie słuchającej tego, łzy się znów w oczach zakręciły.
— Mucho! — zawołała żebrzącym głosem — krwi mi się już żadnej nie chce, dosyć jej miałam! Inną ty mi daj jałmużnę, wody kubek, kromkę chleba, bo z głodu i pragnienia słabnę. Klnę się, że nie uczynię ci nic! Gdzieindziej pójdę umierać: nie bój się mnie, zagadaj choć do mnie.
Przytulona do okiennicy, drżąca Mucha nie wiedziała co robić; litość ją brała — głos ten był taki płaczliwy i litości błagający. Strach jednak nie opuszczał jej. Zasunęła chatę ze środka, nabrała w kubek wody, ukroiła chleba i nieśmiąc w ręku podać ich przez okno, na łopacie je wysunęła Lublanie, która spuściła się z konia i siadła na przyźbie, jak żebraczka, co ją dla łachmanów i nędzy na próg nie puszczają.
Tymczasem Mucha, która sama była w chacie ze starą babą, bojaźliwszą jeszcze, choć drżąca, przez szpary okiennicy przypatrywała się Lublanie. I zdało się jej, że była w istocie zmienioną straszliwie, że oczy jej błyskały krwi pragnieniem, że usta miała blade i policzki zapadłe. Dziwiła się tylko, że upiorzyca wodę piła i chleb jadła; aleć przyznała się jej sama, że się dość krwi wprzódy opiła.
Resztę chleba koń wziął z ręki dziewczyny. Przestała już jeść, ugasiła pragnienie, a od tej chaty znajomej odejść się jej nie chciało, bo nie wiedziała ani dokąd, ani dlaczego uciekać miała.
Umarłaby już chętnie, tylko nie tym kołem osikowym w samo serce przebita.
Mucha na chwilę nie spuszczała jej z oka, lecz nie ważyła się do niej przemówić ni słowa.
Wstała wreszcie Lublana.
— Mucho, bądź mi zdrowa! — zawołała — idę umierać, bo mi trzeba, bo żyć niéma jak — za wodę i chleb ostatni — niech ci się w życiu wiedzie! Pokaż mi twarz, choć zdala.
Nie śmiała dziewczyna odpowiedzieć, ani się pokazać, obawiając się zdrady od upiora; zaszeleściało tylko za okiennicą, i Lublana, nieczekając, na siwego skoczyła. Obejrzała się raz jeszcze. W okienku widać było twarz Muchy, która wnet się schowała i zniknęła.
Od tej chaty drożyna wiodła na Babie Pole. Zdala już między dębami widać było kilka dziewcząt, które z grzybów wracały. Lublana poznała między niemi Dzióbkę najmłodszą, która miłosną piosnkę zawodziła najgłośniej, aby się pochwalić, że ją już umiała całą.
Dziewczęta przed chwilą wesołe i śmiejące się, zobaczywszy ją i poznawszy, z krzykiem się na wszystkie rozbiegły strony.
Stanęła Lublana, słowa niemówiąc, spuściła głowę: skryły się przed nią, jak pod ziemię. Jechała dalej, już koniowi dając wolę, byle nie do zagrody, gdy nadjechali parobcy, którzy stado poganiali do domu, ale i ci, zoczywszy upiorzycę, pierzchnęli w zarośla.
Strachem być takim ludziom — pomyślała — umierać już lepiej. Pójdę w las, położę się pod dębem, i czekać będę śmierci, która się musi zlitować nademną.
W głęboki las jechała, płacząc na swą dolę.
Dęby mijała i zielone doliny, i myślała ciągle: Tu się położyć, umierać czy nie?
Pod jednym mrowisko było, pod drugi słońce zaglądało, trzeci odstraszał suchemi gałęźmi, leżącemi na ziemi.
Położę się wieczorem, gdy zajdzie słonko, może ostatnie — mówiła. A słonko nie zachodziło i tego dnia leniwo po niebie się wlokło. Koń zwalniał kroku, stawał, rżał i skubał trawę.
Stanął wreszcie na brzegu potoku, napił się z niego i zawrócił przez gąszcze. Mrok nadchodził powoli, potem noc; Lublana nie patrzała już przed siebie, aż zatrzymał się siwy, odwrócił głowę ku niej i zarżał. Dalej jechać już nie można było. Spuściła się z konia dziewczyna i przed sobą pień widząc, legła pod nim. Sen ją morzył, myślała, że ostatni. Dokoła cisza była głucha.
Gdy oczy otworzyła, brzask dnia przeciskał się przez gęsto dokoła splecione gałęzie, ptacy śpiewali, u nóg jej łania stała z koźląt dwojgiem i wąchała rąbek jej sukni. Poznała w niej wychowankę Rusy, obejrzała się wkoło i ze zdumieniem obaczyła znajomy pień wielkiego dębu, w którym Rusa mieszkała, przy którym i ona się kryła.
Tu więc losy jej kazały umierać — czy żyć i męczyć się? Łania zdawała się napraszać z mlekiem. Niewiedząc jak, Lublana wstała szukać garnuszka schowanego pod kłodą i, udoiwszy mleka, napiła go się — pogłaskała litościwe stworzenie, które zbiegło do lasu.
Siwego przy niej nie było, ani rżenia jego nie słyszała; nierychło dopiero przecisnął się krzakami do swej pani, powracając z pastwiska, podszedł ku niej i na łąkę powrócił. Później jeszcze kruk Rusy nadleciał, siadł na gałęzi, spuścił się z niej na ziemię, przydreptał do nóg jej, głową pokręcił, zdał się poznawać, odezwał się niezrozumiałym głosem, niby pytając o swą starą, a nieotrzymawszy odpowiedzi, pociągnął gdzieś dalej. Drobne ptactwo, które Rusa karmiła, zjawiło się też u dębu, zwykłej karmy szukając, dzióbiąc i gwarząc, dopominając się. Obsiadło dokoła Lublanę, która mu nic dać nie miała, poskarżyło się i odleciało.
Cały dzień spędziła tak, leżąc pod pniem dębowym, a ciągle śmierci czekając. Przymykała oczy i drzémała, spodziewając się śmierci we śnie — budziła się znowu.
Już mrok padał, gdy w dali śpiew się dał słyszeć. Nigdy Lublana nie słyszała w życiu takiej pieśni boleści pełnej, a tęsknoty, nieprzeznaczonej dla ludzkich uszów, nuconej powolnie, głosem jak z grobu wychodzącym; nigdy nie śpiewała przy niej Rusa, a jednak po tym śpiewie poznała ją i serce się jej rozradowało.
Ona jedna może nie potrzebowała się jej lękać, nie powinna jej była odpędzać!
Poruszyła się od pnia i zawtórowała pieśni grobowej.
Głos umilkł zaraz, zaszeleściały gałęzie. Rusa z krzykiem weszła na polankę, podnosząc ręce i i wołając:
— Lublano! toś ty jeszcze żywa!
— A! matko ty moja jedyna, wiem-że ja czy żywa czy umarła jestem! Umrzeć całkiem nie mogę, a żyć mi niéma czego! Ludzie, ludzie wszyscy uciekają odemnie, bojąc się, bym z nich krwi nie ssała. Chatę ojcowską zajął stryj Czerniak, grożąc, że gdy się pokażę, osikowym kołem serce mi przebiją. Błądziłam, litości prosząc, słowa żebrząc — wszyscy uchodzili przedemną. Nie mam już co robić na świecie; ojcam pomściła, Leszka niéma.
Załamała ręce.
— Ruso ty moja, poczęła błagająco, schylając się przed nią, ty wszystko znasz, wiesz zioła, umiesz sposoby — daj ty mi na sen taki, bym się nie zbudziła z niego!
Rusa głową potrzęsła, zamyślając się.
— Nie, nie — rzekła chmurno! — Ty już nie jesteś ani w mojej ni w niczyjej mocy, krom duchów podziemnych; ciebie nie uśpi żadne ziele; nie poradzi ci lekarstwo. Nie! nie! Potrząsnęła głową.
— Ja stara, co już krwi nie mam świeżej, nie zlęknę się ciebie — ale i poratować nie potrafię.
Popatrzała na nią ciekawie, i naprzeciw na ziemi usiadła.
— Wszystko to przez Leszka się stało, na którymeś się pomściła — dodała. Tak ci było, że gdy ojca twojego zabijał, ja, ratując ciebie, dałam ci w wodzie sen-ziele. Myślałam, że uśniesz godzinę i zbudzisz się po niej ocalona, a tyś umarła, na prawdę umarła, i trzy dni byłaś na drugim świecie, z którego wstałaś upiorem.
Westchnęła Lublana i zarumieniła się, myśląc że Mirek ją pocałunkiem zbudził i wywiódł z drugiego świata! Nieśmiała się przyznać Rusie do tego.
— Kto wie, jak ci długo po świecie chodzić przeznaczono — ciągnęła dalej baba — kto wie? O upiorach różnie prawią ludzie.
Zamilkły obie. Lublana płakać zaczęła.
— Nie odganiaj ty mnie ztąd — zawołała — nie pójdę nigdzie. Boję się znów krwi zapragnąć, choćbym z pragnienia umierać musiała! Im prędzej, tem lepiej.
Rusa nie przyrzekała nic, jakoś się jednak z upiorzycą godziła i oswoiła. Poczęły gospodarzyć razem, jak za dawnych czasów, gdy tu się kryła Lublana. Spać tylko z sobą nie dawała jej Rusa, i albo się w dębie zamykała, lub, ją w nim zaparłszy, kładła się gdzie na stronie.
Długiego dnia, baba, obcując ciągle z Lublaną, wieczorem odezwała się z wątpliwością już: czy ona w istocie była upiorem.
— A! matko ty moja, dobra — przerwało jej dziewczę — gdybym ja nim nie była, czyż-by za mną szły tak gromady na gródek Leszkowy! czyżby głos mój miał tę siłę, a w duszy mojej czyby mieszkał taki smutek i boleść taka? Wszak mi już nic nie miłe na świecie, a śmierć widzę wszędzie, kwiaty powiędłe, liście poschnięte, drzewa połamane i groby a groby.... Żywi mi chodzą trupami, dzieci mi jęczą starcami, wesele płacze pogrzebem; gdybym żywą była czyżby mi się choć słonko nie śmiało! Patrzę na nie i krwawem je widzę, jak wyłupioną źrenicę.
Milczeć jej kazała Rusa.
Znowu się tak tu poczęło, jak bywało: stara uchodziła ztąd do źródliska, na nagrody i osady, stęskniwszy się za ludźmi, z nałogu włóczęgi; Lublana siedziała sama i w głowie się jej snuły myśli zdziczałe, straszne, ze światem niemające związku. Mówiła do siebie sama, do siwego, który, pasąc się nieopodal, codzień do niej przychodził, do łani, do kruka, nawet do drzew stojących wokoło. Czasem się jej zdawało, że nieme stworzenia coś jej odpowiadały. Każdej nocy śmierci się spodziewała: nie przychodziła.
Mirek tymczasem, odpędzony na gródek, wróciwszy, niedługo na nim wytrwał; gdy gońce posłano na wiec wołać, pojechał w lasy, do siebie, myśląc, że choć może co o Lublanie posłyszy. Łajał go Czapla, ale i on sam gniewał się na siebie za to, że się głupio rozmiłował, i to w umarłej, gdy żywych tyle było. Wstydził się i sromał; rad był przemódz ten urok, a nie mógł mocą żadną.
Jechał do domu, po drodze stając wszędzie i pytając ciągle, w nadziei, że się coś o Lublanie dowie.
Na Stawisku ludzi napotkał wracających od siana; znali go, że był z okolicy.
— Co tam na zagrodzie Ryżcowej słychać? — zapytał, stając.
— Aby chata a pole, gospodarz się znajdzie — odparł jeden z parobków. — Wiadomo, że córka Ryżca upiorem wstała i z wojskiem szła na Leszkowy gród, a potem gdzieś w ziemię się zapadła, bo nikt nie wie, co się z nią stało. Wziął więc zagrodę Czerniak.
Za życia, za Ryżcowego — mówił dalej, — Czerniak i Ryżec nie widywali się i nie spotykali nigdy; wymijali się, bo jeden drugiego nienawidził i śmierć sobie poprzysięgli, zwyczajnie bracia. Raz ich już ludzie ledwie rozerwali, gdy się zębami gryźć poczęli. Czerniak, jak się dowiedział, że brata nie stało, zajął zaraz jego ziemię i już ją trzyma. Starsze baby wygnał precz z torbami, a na upiora Lublany zagroził się, że jej kołem serce przebić każe, aby się po świecie nie włóczyła.
— Ale-ć jej tu niéma — dodał drugi parobek, bo to wszyscy wiedzą, że upiory po swoich nie chodzą, ino po obcych. I ta kędyś na bory na lasy powlec się musiała.
— Widzieli ją i tu — rzekł trzeci — wnet po wzięciu gródka, gadała z nią Mucha, a ciągle jej, słyszę, o krwi prawiła; dziewka się aż rozchorowała ze strachu. Dzióbka i inne dziewczęta, ledwie się z nią spotkawszy, pouciekały, tak goniła za niemi upiorzyca.
Mirek słuchał czegoś gniewny, najbardziej bolało go to, że Czerniak zajął zagrodę, choć ona ze zwyczaju mu się należała.
Z ludźmi jeszcze nie rozstał się chłopak, gdy nadciągnął Dębor, który za sobą na koniu Donię Leszkównę wiózł, a ta się go, za szyję chwyciwszy trzymała, śmiejąc się i po stronach rzucając oczyma. Dębor wesołej był myśli.
— Ot, patrz — zawołał do Mirka — poradziłem sobie, wziąwszy na zamku oto tę! Dobrzem wybrał, bo mi się śmieje i szczebiocze całą drogę: pociechę z niej niemałą będę miał. Dwie młodsze pobrali inni, ale nie tak dobrze wyszli, bo im twarze podrapały. A no, na to nie zważać, bo i lisy młode z jamy dobyte, zaraz kąsają, a potem jak psy idą do ręki. Było ci też się tam pożywić, Mirek — dodał Dębor — ale ty za upiorzycą jeszcze pono się rozpadasz, jak Czapla prawi.
Nie odpowiedział Mirek na to; mruknął coś i pojechał mimo zagrodę Ryżcową, aby zobaczyć choć zdala, co się tam teraz na niej działo.
Zgliszcze też opatrzeć chciał: czy na mogiłach świeżych kamienie pokładziono i obiaty. Droga ku niemu szła tuż obok wrót zagrody. Nowy gospodarz już był płoty i ostrokoły połamane nanowo popostawiał, i mało śladów zniszczenia zostało.
Oparty o wrota, w koszuli jednej, właśnie Czerniak patrzał się na gościniec, gdy Mirek nadjechał. Człek był wcale do Ryżca niepodobny, jakby braćmi, z jednego ojca i matki nie byli, słuszniejszy od nieboszczyka, chudy, blady a łba czarnego, na którym gęste włosy, jak kopa siana ogromna, wznosiły się w nieładzie. Patrzał zpodełba i usta miał skrzywione jakąś chorobą, które mu się nawet, gdy wesół był, nie rozprostowywały. Zwali go też ludzie Czerniakiem-Krzywogębą, a źli i Krutomordą.
Zamożny kmieć z wielkim dworem tu się sprowadził, i bab a dzieci siła widać było na podwórku.
Mirka zobaczywszy, którego zdala widywał i znał go sąsiadem zagrody o granicę, huknął nań Krzywogęba.
Stanął podróżny, niemając doń zajeżdżać ochoty, bo mu się wszystko przypominało, co tu przebył i przeżył.
— Cóż to wrota mijacie? — zakrzyczał Czerniak.
— Bom się ja tu gospodarza nie spodział — odparł, zatrzymując się Mirek. — Ryżca i córki jego nie stało, myślałem, że chata stoi pustą.
— Ona-ć mi się należała, kiedym mu rodzonym był! — zawołał Czerniak. — Dziecka nie zostawił.
— Lublana przecie na świecie jest — rzekł Mirek — upiór czy żywa, pierwsze ona ma prawo od was do ojcowskiego domu.
Czerniak się rozśmiał.
— Ani żywej, ani upiorzycy nie byłbym dał dziedziczyć. Dziewka ziemi trzymać nie umie i nie może; ona w domu gościem, a już bieda to ostatnia gdy do roli trzeba cudzego parobka brać. To ojca i dziada mojego dziedzictwo: żeby na babę zejść miało, nie pozwoliłbym nigdy! Upiór, jeśli się tu włóczyć zechce a mnie straszyć, — kołek osikowy gotowy, nie zlęknę się!
Popatrzał nań Mirek, nieodpowiadając nic.
— Wstąpcie do mnie, dam się czem ochłodzić — dodał Czerniak.
— Śpieszę do domu — rzekł Mirek — a gościć u was temu, co tu w izbach trupy oglądał, nie miło.
Skrzywił się gorzej jeszcze Krzywogęba.
— Hej! hej! — dorzucił odjeżdżającemu — wyście pono się do Ryżcównej swatali: pewnie wam jej żal — a no, co z woza spadło, to przepadło!
Rozśmiał się strasznie Czerniak.
Mirek, na zagrodę się nieoglądając, na zgliszcze pojechał, popatrzył na świeże mogiły, u których stały wszędzie obiaty na miskach i ptactwo się na nie zlatywało; westchnął i do domu pociągnął.
Nie pilno mu było, nawrócił na chatę leśną i zdrój święty, dokąd nocą przybył i legł znużony, opędzić się niemogąc obrazowi Lublany, a myśląc ciągle, co się z biedną stało.
Nazajutrz, choć ladzie na łowy namawiali, nie chciał na nie Mirek; z próżnowania poszedł do zdroju, kędy zawsze z ludźmi różnymi się spotkać było można i popatrzeć na nich; więc nie tak się tęskniło jak w pustej chacie.
Leżał u źródła, pół-drzemiąc, gdy, oczy otworzywszy, zobaczył przed sobą stojącą Rusę, która znowu tu dla kogoś dzbanuszek napełniała wodą.
— Coście to nie na gródku! — spytała — rychło wróciliście do domu.
— Na wiec jeszcze czas, — rzekł Mirek, — a na gródku leżeć z innymi, co się tam smutkiem cudzym weselą, jam nie rad.
— A cóż wy, wolicie się chyba cudzem weselem smucić? — podchwyciła Rusa — to jak komu w kolebce nawito, jeden śmieje się z wszystkiego, drugi płacze. Wy młodzi jesteście a chodzicie markotni, jakby już było po wieczerzy.
— Bo weselić się nie mam czego, — odparł chłopiec, rad trochę zrzucić z serca co mu ciężyło. — Nie wiodło mi się nigdy; zarana zostałem sierotą, a do kogo serce lgnęło, tego mi zawsze wilki zjadły.
— Ja-ć to wiem — odezwała się Rusa — do kogo pijecie; a no, przeciw doli iść a przeciw prądowi wody płynąć — na nic. Gdybyście mnie byli słuchali a Lublanę wówczas siłą wzięli, gdy czas było jeszcze, ho! bo!
— Nie mówcież! — zagadał Mirek — darmo na wczorajszy dzień skarżyć się, kiedy go już niéma.
— I nie wróci! — dokończyła Rysa, kręcąc głową.
Stała jeszcze, ciągle dzbanuszek zatykając, gdy Mirek spytał:
— Nie słyszeliście co o upiorze? Czerniak się odgraża, że byle go złapał, osikowy kół mu wbije w serce, a jam ją na drodze spotkał, gdy z gródka jechała precz.
— I nie bałeś się jej? — spytała baba.
— Nie — rzekł Mirek.
— Mówiłeś z nią?
Chłopak westchnął ciężko.
— Jeśli gdzie w lesie przepadła — odezwał się — niechby choć pogrzeb miała.
Rusa patrzała na dzbanek.
— Różnie to bywa — rzekła — jak komu dano upiorem być albo wilkołakiem, czasem lata długie sam się męczy i ludzi nęka. Jak komu przeznaczono!
Niechaj wam to będzie pociechą, skończyła Rusa — dzbanuszek chowając pod płachtę — że dumna dziewka, co na nikogo patrzeć nie chciała, która i kneźną być nie żądała, do was miała serce.
— Pociecha to mała — rzekł Mirek — kiedy jej na świecie niéma.
— Na świecie ona może być — dodała Rusa — a co wam po niej, co jej z was, kiedy śmierć stoi między wami wpośrodku?
Mirek oczy spuścił na trawę.
— Jużbym się ja jej nawet nie lękał, gdybym choć upiorem ją widział.
Słuchając, stara pokręciła głową dziwnie.
— Takiego kochania jak wasze — rzekła — dawno na świecie nie bywało; tak to tylko matki dzieci umiłować umieją. Daj wam choć inne szczęście za to, kiedy serce macie.
Skłoniła mu się, zwróciła jeszcze ku niemu — i poszła.
Do dębu wróciwszy, zastała Lublanę przy ogniu gotującą wieczerzę. Upiorzyca potrzebowała tak coś zawsze robić; nieciła ogień po całych dniach, i w gorejący patrzała, zbierała zioła i kwiaty, plotąc i rwąc splecione wianuszki, karmiła trawą siwego i gadała doń, a gdy się wszystkiego przebrało — płakała.
Rusa weselszą przyszła niż zwykle; popatrzała na dziewczynę, jakby ją wątpliwość brała: czy upiorem być mogła.
— Byłam u zdroju — rzekła — co na Mirkowej ziemi płynie. Lublana spojrzała, brwi marszcząc, jakby ją to imię zabolało.
— Poco Mirka wspominacie? — spytała ostro.
— Musiałam wspomnieć, bom go widziała — rzekła stara, a dziewczę, niecierpliwie się poruszywszy, na ogień suszu dorzuciło, aż wielkim buchnął płomieniem.
— Widziałam go — u źródła leżał, mówili — cały dzień, na pół senny i markotny. Gdy mnie zobaczył, o was pytał: czym co nie wiedziała?
— Juści, zmilczałaś stara! — odezwała się mocniej jeszcze, brwi ściągając dziewczyna.
— Cóżem mówić miała! nie było co? — ciągnęła dalej Rusa, a że bardzo was miłował, to z niego widać i teraz jeszcze.
— A wy mi to powiadacie, abym mocniej życia żałowała! — krzyknęła Lublana, za czoło się biorąc rękami. — Oj! prawda to, prawda, że upiorem żyć, lepiej się nie rodzić!
Siadła, przypadając, na ziemi.
Rusa dumała czy drzemała. Późno w noc czuwały jeszcze obie zasępione przy ognisku, bo sen nie brał żadnej.
— Nie gniewaj się, Lublano — nieśmiało spytała, mierząc ją oczyma, Rusa — nie gniewaj się na wiedźmę starą. Jakbym ja was spytała, czy — czy wam chce się krwi ludzkiej.
Dziewce brwi się zbiegły i wstrzęsła się ze zgrozy.
— Gdy pomyślę o niej, strach i obrzydłość mnie bierze — odezwała się — nie! nie! Jedna tylko, choć jej nie piłam, smaczną mi była, to Leszkowa, gdy ją płomienie ssały.
— Dziw nad dziwy — szepnęła stara. Gadają o upiorach, że po nocach latają, aby się pokarmiły; ja pilnuję nieraz noc całą — a nie widziałam, byś się ruszyła. Jakiż to upiór z ciebie?
— Ja nie wiem — cicho rzekła dziewczyna — alem ja trzy dni leżała umarłą i nie słyszałam nic, nie czułam nic, nie było mnie w chacie: wróciłam więc ztamtąd, gdzie są ojcowie. A kto wraca — ten upiorem.
Zmilczała Rusa — podparła się na ręku, zadumała; nie mówiły więcej z sobą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.